Jęcząc ze strachu ciągnął i szarpał łańcuch, ale czy mógł mieć aż tyle siły?
Nagle znów usłyszał kroki i struchlały zapatrzył się w stronę, z której dochodziły. Coś oderwało się od mroku ulicy i wstąpiło w krąg światła rzucany przez migoczącą latarnię.
Kulawiec patrzył i patrzył. Szeroko otworzył oczy, a z gardła wydostało mu się kilka nieartykułowanych dźwięków. Ciałem zaczęły wstrząsać konwulsyjne drgawki i, jak zawsze gdy się denerwował, w sposób nie kontrolowany poruszał głową i ramionami.
Opadł bezwładnie na ziemię.
Przerażający stwór, który ukazał się przed nim, zatrzymał się przy jego głowie. Tuż przy sobie Kulawiec ujrzał parę stóp… tak różnych, jakby nie należały do tej samej osoby.
Usiłował podnieść wzrok, ale w głowie kręciło mu się tak, że wszystko widział niby przez mgłę. Przesuwał oczy coraz wyżej i wyżej, ale to coś zdawało się nie mieć końca.
Aż wreszcie ujrzał twarz, bardziej potworną niż kiedykolwiek śniło mu się w najokropniejszych koszmarach. Dostrzegł górną wargę, unoszącą się jak u rozwścieczonego psa; błysnęły ostre białe zęby. Oczy wpatrzone w żałosny strzępek człowieka miały przedziwną barwę. Z gardła potwora wydobywał się straszliwy syk.
Kulawiec zdawał sobie sprawę, że nadeszła jego ostatnia godzina. Nie miał do kogo skierować swych modlitw, nigdy bowiem nie słyszał o Bogu ani o Jezusie, a pastor w kościele krzyczał, że nie wolno mu bezcześcić domu bożego. Nie było więc absolutnie nikogo, do kogo mógłby się zwrócić o pomoc. Błagalnie popiskiwał niemal do utraty tchu, ale wiedział, że od stwora, który stał przy nim, nie może spodziewać się żadnej łaski.
Potworny zwierz, czy co to było, nagle pochylił się nad nim. Kulawiec osłonił głowę ramionami i skulił się w sobie. Poczuł gwałtowne szarpnięcie, a potem usłyszał, jak nierówne kroki oddalają się niemal bezszelestnie.
Nie wierząc, że ciągle jeszcze żyje, wyprostował się. Rozejrzał się dokoła. W pobliżu nie było nikogo ani niczego, usiadł więc z wielkim trudem.
Łańcuch już go nie trzymał! Przyjrzał mu się, zaskoczony. Był oderwany od słupa i luźno zwisał wokół jego nogi.
Chwila upłynęła, zanim prawda dotarła do świadomości chłopca. Kiedy już zrozumiał, co się stało, zaczął na czworakach uciekać z tego miejsca, poruszając się szybciej niż kiedykolwiek.
Nie miał pojęcia, gdzie się znajduje. Kiedy wydostał się na lepiej oświetlone ulice, ujrzał ludzi na wozach załadowanych dobytkiem, zmierzających w jednym kierunku. Wozów nie było wiele; w ciągu kwadransa naliczył ich trzy.
Kulawiec nie mógł zapytać o drogę. Nie wiedział, jak nazywa się jego ulica, a gdyby nawet wiedział, to i tak nikt nie zrozumiałby jego mowy.
Jedyne, co mógł zrobić, to wybrać ten sam kierunek co wozy. W ten sposób Kulawiec opuścił swe rodzinne miasto, Christianię, i znalazł się na wsi, której do tej pory nie widział. Chwilami szedł, to znów się czołgał, a zerwany łańcuch przez cały czas ciągnął się za nim, pobrzękując tak, że z daleka już było go słychać – niemal jak dzwonek, obwieszczający dżumę. W ludzkich oczach Kulawiec i tak nie był więcej wart niż człowiek dotknięty zarazą.
Masowa ucieczka nie trwała zbyt długo. Wkrótce bowiem stwierdzono, że Potwór także opuścił miasto.
Wtedy właśnie przed doborowym oddziałem kapitana Dristiga otworzyła się możliwość unicestwienia Potwora.
Udało się na czas zdobyć odpowiednie informacje. Potwór popełnił niesłychane jak na siebie głupstwo, prawdopodobnie dlatego, że nie znał okolic wokół Christianii. Wybrał się na wyspę – Ladegaardsoen, zwaną również Bygdoen, wierząc, że należy ona do stałego lądu. Z lądem wiązała ją jednak tylko wąziutka grobla, stanowiąca jakby most. Istniały plany, by zasypać cieśninę między wyspą a lądem i w ten sposób utworzyć półwysep, ale to należało do przyszłości. Na razie Ladegaardsoen była tylko wyspą i niczym więcej.
Niepojęte, jak Potwór wpadł na myśl, by tam się skierować. Domniemywano, że szukał czegoś szczególnego.
W każdym razie teraz go mieli, chyba że potrafił pływać albo też zapaść się pod ziemię. Dla wielu pewne było, że to ostatnie nie jest mu obce.
Komendant, kapitan Dristig, postanowił na stałe wystawić straże przy kamiennym moście: grupę ludzi uzbrojoną w działa i inną broń palną. Pozostała część jego ludzi skierowała się w głąb wyspy, a ponieważ oddział został wzmocniony liczebnie, mogli posuwać się tyralierą, wszyscy uzbrojeni po zęby.
Kapitan nie przejął się wcale utratą trzech najbardziej bezwzględnych ze swych podwładnych; mógł wybierać spośród tuzinów ochotników.
Dla pewności wziął ze sobą także trzech pastorów, choć wcześniej pewien bezgranicznie oddany Bogu duchowny, który próbował zmierzyć się z Potworem w Christianii, został niemal dosłownie zdmuchnięty z powierzchni ziemi. Pastor ów zbliżył się do Potwora bardziej niż pozostali. Niemal patetyczny w swej odwadze, z Biblią uniesioną wysoko, by z daleka już widoczny był krzyż, głośno odmawiając modlitwy i formuły mające odegnać demony, poszedł na podwórze, gdzie, jak zauważono skierowała się wcześniej bestia. Na podwórze nie wychodziły żadne okna, ale ludzie ukryci nieco dalej w głębi ulicy ujrzeli, w jakim tempie pastor opuszczał bramę. Potykając się, zgięty wpół, szedł tyłem, a potem padł martwy na ulicy, wiernie do końca trzymając wzniesioną Biblię.
Nikt nie wątpił, że Potwór stanowi straszliwe niebezpieczeństwo dla miasta, ba, nawet dla całego kraju.
Kapitan nigdy nie powrócił na maleńki rynek. Innym pozostawił zajęcie się zmarłymi żołnierzami. Nie zatroszczył się także o los Kulawca. Był przekonany, że chłopiec nie żyje, a nawet jeśli żyje, to z pewnością znalazł się ktoś, kto go uwolnił. Los Kulawca obchodził go tyle, co zeszłoroczny śnieg.
Mężczyźni przeszukujący Ladegaardsoen nie bali się Potwora. Byli silni brawurą i głupotą. Przekonani o własnej niezwyciężoności, nie wątpili, że uda im się schwytać takie kalekie zwierzę, jak nazywali bestię. Kapitan nigdy nie poniósł żadnej porażki, stąd wzięło się jego żołnierskie imię – Dzielny, a jego dewiza brzmiała: „wszystko można zwyciężyć brutalnością”. Co prawda używał on słowa „niezłomność”, ale to w niczym nie zmieniało istoty rzeczy.
Cały dzień zajęło im przeszukanie wyspy. W końcu jednak Potwór został osaczony na cyplu w południowej jej części.
Był to teren lesisty, trudno dostępny. Kapitan Dristig miał świadomość, że polowanie nie może obyć się bez ofiar. Co prawda Ladegaardsoen uprzednio dokładnie oczyszczono i wszyscy mieszkańcy opuścili wyspę, pełni podziwu dla śmiałków gotowych poświęcić życie dla kraju, ale jego ludzie… Gotowało się w nim z gniewu. Tyle razy już widzieli tę bestię. Strzelali do niej, ale tak bardzo starali się trafić, że pewnie dlatego pudłowali. Stracił już jedenastu żołnierzy. Niektórzy polegli w bezpośredniej walce. Idioci, na co oni liczyli? Reszta… Trudno było to przyznać, ale umarli. Ot tak, po prostu. Nie został nikt, kto mógłby wyjaśnić, w jaki sposób do tego doszło.
Kapitanowi jak do tej pory nie udało się ujrzeć tajemniczej istoty. Był jednak przekonany, że jej dopadnie. Wiedział dokładnie, jak należy postępować. Gdyby tylko dano mu szansę!
Właśnie teraz nadarzyła się odpowiednia okazja. Potwór wpadł w pułapkę. Był na samym krańcu cypla i ukrywał się w gęstych zaroślach. Otaczał go gęsty mur świetnie wyszkolonych żołnierzy, pałających śmiertelną nienawiścią.
Читать дальше