Kolejna nie przespana noc. Kolejny dzień w szkole, kiedy nie będzie mogła skupić się na lekcjach, walcząc z sennością.
Kolejny dzień, kiedy jak zwykle zobaczy Joachima przy śniadaniu i będzie udawać obojętność, choć tak naprawdę serce pęka jej z miłości i tęsknoty za nim. Ale miłość, jaką ona może mu ofiarować, jest wyłącznie natury duchowej.
A Joachim, wspaniały Joachim, zasługuje na coś więcej.
Och, gdyby chociaż mogła umrzeć!
Ale nawet na to nie starczało jej odwagi.
Józef przyjechał do domu na niedzielę.
Mari nie posiadała się z radości, ze starszym o dwa lata chłopakiem prowadzili zawsze nieco frywolne rozmowy, pełne niedomówień i dwuznaczności. Był to niebywale ekscytujący sposób komunikowania się, nie bezpośredni flirt, lecz coś niebezpiecznie mu bliskiego. Abel Gard dość naiwnie się martwił, że młodzi bezustannie się ze sobą droczą. Christa prędzej połapała się w czym rzecz. Ona też zaczęła się niepokoić, lecz z bardziej realnych powodów.
Nie było jej akurat przy tym, gdy Józef na pozór obojętnie rzucił do Mari:
– Mam zamiar wybrać się do Domu Ludowego. Pójdziesz ze mną, czy jesteś na to zbyt leniwa?
– Jak miło – ucieszył się ojciec chłopaka, zanim Mari zdążyła cokolwiek odpowiedzieć. Ablowi Gardowi Dom Ludowy kojarzył się tylko ze spotkaniem o tematyce religijnej. Nie brał pod uwagę tego, że istnieje jeszcze jeden lokal o tej nazwie, gminny, w którym młodzi zbierają się na tańce. Oficjalnie tańce były, rzecz jasna, zakazane, ale za zamkniętymi okiennicami młodzież i tak robiła co chciała.
Mari nonszalancko wzruszyła ramionami.
– Jeśli się boisz iść sam, zawsze mogę cię trzymać za rękę.
– Jestem ci ogromnie wdzięczny – krzywo uśmiechnął się Józef. – Karine? Idziesz z nami?
Mari poczuła, że ściska ją w gardle. Naprawdę chciał, by Karine im towarzyszyła?
Zazdrosna o młodszą siostrę? Mari ukłuły wyrzuty sumienia, ale nic nie mogła poradzić na to, że strach przed utraceniem Józefa był silniejszy. Przed utraceniem Józefa? Przecież on nigdy nie był jej.
Oboje jednak wiedzieli, że Karine odmówi. Tak też się stało, Mari wydawało się nawet, że siostra w jednej chwili pobladła. Doprawdy, czy zaproszenie na tańce to coś przerażającego? W dodatku w towarzystwie siostry jako przyzwoitki?
Abel, niczego nieświadom, postanowił się wtrącić:
– Oczywiście, powinnaś pójść z nimi, Karine. Zbyt dużo czasu spędzasz sama, a w Domu Ludowym spotkasz samych miłych ludzi.
– Ja… mam jeszcze sporo lekcji – wymówiła się Karine i wyszła z pokoju.
Józef i Mari pojechali rowerem na tańce tylko we dwoje.
Jak cudownie, że mogę tu być, myślała Mari, w dodatku z chłopakiem!
Ale Józef okazał się bardziej doświadczonym chłopcem, niż przypuszczała. Znał wiele osób, rozmawiał z dziewczętami i otwarcie z nimi flirtował.
Mari, noszącej w sobie ogromną potrzebę należenia do kogoś, zrobiło się bardzo przykro.
Mari, która chciała wszystkich zadowolić.
Mari, „dziewczyna która nie potrafiła odmawiać”.
W piersi czuła bolesną pustkę, wywołaną strachem i żalem. Tracę go, kołatało jej w głowie, on jest taki sam wobec wszystkich, nie dba o mnie, co mam robić?
Nie przestawała się uśmiechać, aż zdrętwiały jej mięśnie twarzy, i była taka miła, taka sympatyczna dla obecnych na sali, tak bardzo chciała, by zostali jej przyjaciółmi. Ale w głębi ducha niewypowiedzianie cierpiała. Zebrali się teraz w większą grupę, i owszem, tańczyła z Józefem, inni chłopcy także prosili ją do tańca, ale to zupełnie co innego. Nad Mari jakby zawisła ciężka deszczowa chmura, bo on wywijał z jedną panną za drugą i wyglądało na to, że z każdą jest mu równie przyjemnie. Teraz właśnie tańczył z dziewczyną, która musiała być jego dawną znajomą, przytuleni policzkami śmiali się do siebie i szeptali.
Mari czuła, że coraz większy ból ściska jej serce. Z ogromnym trudem powstrzymywała się, by nie uciec.
Taneczny wieczór dobiegł wyczekiwanego końca. Nareszcie Józef podszedł do niej.
– Wybierzemy się w powrotną drogę razem, tylko ty i ja?
Mari, uszczęśliwiona, gotowa była skoczyć dla niego w ogień.
Członkowie ruchu oporu nie mieli stałego miejsca spotkań. Zbierali się w domach, za każdym razem u kogo innego, by utrudnić Niemcom trafienie na ślad grupy.
Tym razem zgromadzili się w bardzo ciasnym pokoiku Jonathana w szpitalu Ulleval.
Siedział, przyglądając się im i przysłuchując. Dyskutowali właśnie o zadaniach, które mieli wykonywać bardziej doświadczeni, dorośli członkowie grupy. Jonathan, jak dotychczas, pełnił co najwyżej funkcje łącznika. Jeździł rowerem i przekazywał wiadomości pomiędzy poszczególnymi członkami grupy lub dostarczał przesyłki adresatom, o których nie powinien wiedzieć zbyt wiele czy raczej w ogóle nie pamiętać o ich istnieniu.
Przywódcą grupy był lekarz, doktor Holmberg. Należał do niej także kierownik magazynu nazwiskiem Nilsen. Z praktycznych względów dobrze było mieć kilku ludzi na terenie szpitala, umożliwiało to utrzymywanie kontaktów bez zwracania uwagi niepowołanych osób. W spotkaniu uczestniczył jeszcze młody człowiek z miasta, Ancher, i mężczyzna w średnim wieku, do którego zwracano się Stein. Jonathan nigdy się nie dowiedział, kim był, sprawiał jednak wrażenie osoby na wysokim stanowisku. „Ja to załatwię” – tak brzmiała zwykle jego odpowiedź, kiedy zaczynały się problemy natury administracyjnej.
W skład grupy wchodzili jeszcze dwaj mężczyźni wyglądający na robotników, obaj bardzo małomówni, słuchali tylko rozkazów i wykonywali je. Jonathan nigdy nie poznał nawet ich imion.
Nagle doktor Holmberg zwrócił się bezpośrednio do niego:
– No i jeszcze Jonathan – powiedział. – Słyszałem, że umiesz prowadzić samochód, ale czy masz prawo jazdy?
– Nie skończyłem jeszcze siedemnastu lat.
– To żaden problem – stwierdził Stein, który najwyraźniej umiał załatwić wszystko. – Zrób jutro parę odpowiednich zdjęć i dostarcz je Nilsenowi, a za kilka dni dostaniesz prawo jazdy. Według dokumentu będziesz miał już osiemnaście lat. Zrozumiałeś?
– Tak – skinął głową Jonathan. – Co ma należeć do moich obowiązków?
– Będziesz tylko kierowcą, nic więcej – rzekł doktor. – Mamy nowego człowieka w grupie, właśnie ma jechać do Trogstad odebrać „towar”. Ale on nie prowadzi samochodu. Zawieziesz go, dostaniesz szczegółowe instrukcje i alibi na wyjazd ciężarówką poza miasto.
– Wolno spytać, jak ma na imię ten nowy człowiek?
– Wolno. Nazywa się Rune i podobno ma najzimniejszą krew ze wszystkich ludzi w ruchu oporu, jacy są w Norwegii.
– Czy to tak dobrze? – spytał Jonathan niepewnie.
– Wiem, o co ci chodzi. Może lepiej zabrzmi, jeśli powiem, że jest niesłychanie spokojny i błyskawicznie potrafi znaleźć wyjście w najtrudniejszych sytuacjach.
– O tak, to o wiele lepiej.
– Masz rację, nie potrzeba nam pozbawionych uczuć potworów.
Rozstali się.
Cztery dni później Jonathan spotkał Runego.
To był prawdziwy szok. Jonathan, ujrzawszy mężczyznę czekającego przy samochodzie na Kirkeveien, już miał na końcu języka: „Nie, to nieprawda!” Rune był niewysoki i mocno utykał, wydawało się, że obie stopy ma okaleczone, poruszał się bowiem z wielkim trudem. A gdy podał Jonathanowi rękę na powitanie, chłopiec spostrzegł, że u obu dłoni brakuje mu palców.
I ta twarz… jakby nieumiejętnie wyrzeźbiona z twardego drewna, wykrzywiona, przerażająca. Wokół wąskiego czoła zwisały brzydkie, splątane kosmyki włosów.
Читать дальше