– Mamo! Mamo, zanikasz! – wydarłam się rozpaczliwie, jednocześnie podstępnie skrobiąc po mikrofonie paznokciem. – Daj mi Jeremiego!
Mój syn był w pobliżu, gdyż już od dobrej minuty słyszałam w tle jego pokrzykiwania. Wychowawczo zapewniłam dziecko, że je kocham, po czym równie wychowawczo zabroniłam odbierania dziadkowi jedynej życiowej przyjemności, czyli krzyżówek panoramicznych, zwłaszcza jak się do nich jeszcze nie dorosło. A na koniec roztoczyłam przed dzieckiem wizje straszliwych konsekwencji w razie niegrzeczności.
– Pamiętaj, mogę się zacząć zachowywać jak normalna matka! – zagroziłam. – Pa, pa, całuski. Do jutra.
– Do jutra, mamuś!
* * *
Do Czcinki dotarłam w podłym humorze. Tym podlejszym, że w drodze powrotnej minął mnie na swoim rowerze Zbychu. Przez moment żywiłam płonną nadzieję, że może weźmie na bagażnik mój plecak, ale tylko nacisnął mocniej pedały i śmignął obok, udając, że mnie nie widzi. Jasny gwint! „A żebyś sobie rozwalił pysk!” – rzuciłam w myśli ze złością, poprawiając wrzynające się w ramiona paski.
Przechodząc koło domu Kobielaka, z przyzwyczajenia popatrzyłam na drzwi. Nie było na nich wiadomej wywieszki, widocznie doktorek już wytrzeźwiał.
„Pożałuję tego” – pomyślałam, wstępując na niskie schodki. Na pukanie nikt nie odpowiedział. Nacisnęłam więc klamkę. Drzwi nie były zamknięte, za to natychmiast natrafiły na barierę w postaci krzesła, które szurnęło po podłodze. Milusie… Wycofałam się od drzwi, za to obeszłam włości pana doktora, kierując się pod okno kuchenne. Było otwarte na oścież, a ze środka dobiegał niezadowolony głos Andrzeja.
– No pięknie, kurwa, pięknie. Abonament se u mnie wykup, facet. Całe nici na ciebie idą.
– To przez tom babe, mówiłem – odpowiedział mu mrukliwy bas.
Zaintrygowana, zrzuciłam swój bagaż pod ścianą. Wspięłam się na podmurówkę, przytrzymując parapetu i znienacka wetknęłam panu doktorowi łeb do izby przyjęć, czyli do muzeum brudnych talerzy, ścierek oraz kubków po kawie.
W eksponowanym miejscu siedział na taborecie Zbychu Rajecki, a Andrzej oglądał mu zakrwawioną głowę w świetle popołudniowego słońca. Na mój widok podskoczyli wszyscy trzej: lekarz, pacjent i stołek. Na tępawej fizjonomii Rajeckiego odmalował się wyraz paniki, zerwał się na równe nogi. Kobielak wykazał się ładnym refleksem, złapał go i osadził z powrotem siłą, warcząc;
– Gdzie, kur…czę, w pysk… siedź mi tu! Potem będziesz uciekał.
– Hm. Dzień dobry, przeszkadzam? – odezwałam się, kwitując scenę lekceważącym uniesieniem brwi.
– Tak, przeszkadzasz – odparował Kobielak nieuprzejmie, zaczynając szczękać narzędziami.
– W takim razie poczekam. – Wspięłam się wyżej i usiadłam na parapecie, niedbale opierając o futrynę. – Musimy pogadać. Pojawiły się nowe elementy.
Andrzej machnął gniewnie trzymanymi w ręku kleszczami.
– Jeden z tych elementów właśnie tu siedzi. Twierdzi, że go zrzuciłaś z roweru.
– Mianowicie jak? – zainteresowałam się uprzejmie. – Oczywiście, najprawdopodobniejsza jest wersja, że jedną ręką ściągnęłam go z siodełka, z nadludzką siłą okrutnie wytrzaskałam po pysku i wrzuciłam do pobliskiego rowu melioracyjnego. Nawiasem, są tu jakieś rowy melioracyjne?
Obaj panowie milczeli zgodnie i ponuro, nie doceniając mej pięknej ironii. Tylko Rajecki poczerwieniał jak pomidor, a z rozciętego czoła popłynęła mu gruba kropla krwi. Kobielak bez słowa przyłożył mu do głowy płat gazy, a Zbychu przytrzymał go dwoma palcami. Widać nie pierwszyzna to dla nich. Doktorek wyciągnął z autoklawu znaną mi już zagiętą igłę, za którą jak mysi ogon wlokła się nić chirurgiczna.
– Chcesz lufę na znieczulenie? – spytał.
Rajecki pożądliwie łypnął na flaszkę stojącą na kredensie, ale mruknął przecząco. Przyglądałam się, jak Andrzej wykonuje nad jego głową „magiczne” ruchy, związując końce nici. Co chwila pobrzękiwały cicho nożyczki. Gdzieś w oddali zapiał kogut, a całkiem blisko przeleciał trzmiel, nadrabiający skromne rozmiary głosem kołującego boeinga. Przymknęłam oczy, grzejąc się w słońcu i kontemplując tę chwilę spokoju. Ziarno chłodu było z początku maleńkie, jak paciorek znaleziony przypadkiem na dnie kieszeni. Potem stało się szklaną kulką do gry, a wreszcie urosło w lodowaty obłoczek.
„O nie” – pomyślałam, marszcząc brwi. – „Wynocha”.
Wyobraziłam sobie kulkę pomarańczowego płomienia. Skupiłam się na obrazie rosnącej przezroczystej bańki, wypełnionej ogniem, złotej barwie i emanującego z niej gorąca. Ognista sfera pochłonęła najpierw mnie, potem wyimaginowany obraz kuchni i całego domu. Zimno skurczyło się i umknęło gdzieś za góry i lasy, przegnane być może na Antarktydę, gdzie jego miejsce.
– Dziesięć klamerek tym razem – odezwał się Andrzej, przerywając mi medytację.
– To ile? – odezwał się Zbychu z ponurą rezygnacją.
– Jakieś dziesięć jajek albo dwa dżemy – wycenił swoją robotę miejscowy przedstawiciel sztuki medycznej. – Wolałbym jajka.
Odwróciłam głowę, żeby nie dostrzegł, że duszę się ze śmiechu. Zdawałam sobie sprawę, że takie właśnie są realia tutejszego życia – obrót bezgotówkowy, wymiana towaru za towar jak we wspólnocie pierwotnej, co miało mimo wszystko sporo sensu. Nic jednak nie mogłam poradzić na to, że mnie to niewymownie bawiło.
– Dobra – mruknął Zbychu, ostrożnie wkładając swoją bejsbolówkę. Na czaszce krzyżowały mu się klasycznie dwa paski plastra.
– A jak rower? – zapytał Andrzej.
– Druty fpizdu – oświadczył Rajecki krótko, co pewnie znaczyło, że wygiął lub wyłamał szprychy. Zrobiło mi się głupio. Ale z drugiej strony, skąd mogłam wiedzieć, że taka sobie byle klątewka narobi tyle szkody? Z trzeciej strony – mógł mi pomóc z bagażem i nic by się nie wydarzyło.
– A teraz czy mogłabyś łaskawie zejść z mojego okna i ulotnić się z mego życiorysu? – odezwał się Kobielak, ledwo jego pacjent zniknął za drzwiami.
– Nie – odparłam. – Przestań się zachowywać jak dzieciak, któremu ktoś skonfiskował kolekcję psich kupek.
– Uważasz, że tak po prostu możesz się ładować z butami w moje życie?! Ja też mam jakąś godność!
– Twoja godność najwyraźniej nie jest szczególnie wyczulona – zajadowiciłam. – Dosłownie pięć minut temu odepchnęłam stąd Katarzynę. Nie wiem, jak mi się to udało, ale zrobiłam to. Nie wciskaj mi więc, co ja mogę, a czego nie mogę!
Zamilkł na chwilę.
– I ja mam w to uwierzyć? – burknął.
– Rajecki by uwierzył – odparłam chłodno.
– Coś ty mu właściwie zrobiła? Wsadziłaś kij w szprychy?
Potarłam paznokcie o kurtkę nonszalanckim gestem.
– Przeklęłam go.
– Ejże…!
– Serio. Rzuciłam klątwę. Autocytat: „Ażebyś sobie rozwalił pysk”. Wystarczyło. Można powiedzieć, że to był wypadek przy pracy. Za silne emocje, czy coś w tym rodzaju. Byłam w złym humorze.
– Jeśli teraz jesteś w dobrym, to wolę cię nie oglądać w złym.
– Słusznie. – Kiwnęłam głową.
Oglądał mnie, jak jakieś ciekawe zjawisko przyrodnicze, aż zaczęło to być denerwujące.
– No co?!
– Ty faktycznie wierzysz, że jesteś czarownicą! – jęknął.
Wzruszyłam ramionami.
– Szanowny panie doktorze. Jędruś, jeśli nadal jesteśmy na „ty”, pragnę ci przypomnieć, kto do kogo zadzwonił, skamląc w słuchawkę o pomoc. I kto komu powiedział: „Katarzyna Szyft była wiedźmą”. Usłyszałeś wtedy coś jak „spadaj” albo „odbiło ci?” Hę?
Читать дальше