* * *
Po takich traumatycznych przeżyciach powinnam cierpieć na bezsenność, siedzieć przez całą noc, podpierając powieki zapałkami w obawie, że będę mieć koszmary i przyśni mi się na przykład bigos z niemowląt lub coś równie przyjemnego. Nawet zaparzyłam sobie mocną kawę, ale jak to już bywało wcześniej, mój własny organizm zbuntował się przeciw dopalaczowi wbrew chęciom właścicielki. Oczadziała od nadmiaru kofeiny, ledwo zdołałam się rozebrać i padłam na posłanie jak kwiatek mrozem ścięty.
Nie, nie miałam koszmarów. Żadnych dzieci, czy to żywych czy martwych. We śnie pętałam się dokoła chaty Katarzyny, usiłując znaleźć drogę do domu, ale niezależnie od wybranej trasy ciągle wracałam przed znajome drzwi, zupełnie jakbym była zamknięta w cholernej szklanej kuli. Na dodatek wszystko było takie śliczne, idylliczne, rozsłonecznione i ukwiecone jak w disneyowskiej bajce. Gdzieś w gałązkach kląskała jakaś ptaszyna, a we mnie rosły mordercze instynkty. Gdyby ptaszek wpadł mi w łapy, pewnie bym mu łeb ukręciła albo przynajmniej założyła knebel.
– Doprawdy, dziewczyno, czy ty niczego nie umiesz docenić? – spytała Katarzyna, pojawiając się skądś jak diabeł z pudełka. Przystojna, czterdziestoletnia Katarzyna, z naręczem fioletowego łubinu, talią osy i nogami do szyi – istna czarnobrewa Helena Kurcewiczówna, żeby ją pokręciło. Zadowolona jak kot, co właśnie zeżarł kanarka. Właściwie poznałam ją tylko po kiecce.
– Bardzo démodé ten łaszek, ciociu – odparłam pogardliwym tonem, bo mnie wkurzyła. – Mogłabyś sobie sprawić coś bardziej na czasie. Kremplinę się nosiło przed potopem i to nie tym szwedzkim.
Może i moja ciotka była konserwatywna, ale zarzut niemodności ubódłby każdą kobietę, choćby miała poglądy średniowieczne i ogólnie była martwa. Widziałam, jak jej twarz przybiera zły wyraz, rysy zmieniają się nieznacznie, mięśnie szukają sobie nowych miejsc pod skórą, jakby Katarzyna poprawiała sobie żywą maskę.
– A mówiłam, że Kobielak nie jest w porządku? Nie chciałaś wierzyć, i masz! – tryumfowała złośliwie.
– Mówiłaś – przyznałam powściągliwie i nagle większość złości na Andrzeja opadła ze mnie. Katarzyna była zbyt ucieszona porażką pasierba, a tym samym moją – w końcu to ja mu ufałam, to mnie okłamał i upokorzył. Z jakichś powodów rozpad naszej małej koalicji był tej starej czarownicy na rękę. Zawsze byłam przekorna.
– Tak, ciociu – odezwałam się znowu, wzdychając ciężko. – Kobielak nie jest godny zaufania. Intrygant, pijak, łgarz i do tego morderca. Jak mogłam być taka naiwna… Sama mam dziecko, a on… Potworne. Te biedne maleństwa w słoikach… Jak jakieś ogórki, czy co… – Położyłam dłoń na gorsie gestem zblazowanej damy i zaraz się przelękłam, że może przesadzam. Jednak Katarzyna chyba to kupiła. Może za jej czasów takie zachowania były normą.
– Spokojnie, dziecko – rzekła z uśmiechem Giocondy, napierając na mnie bukietem.
– Kobielak to psychopata – upierałam się, cofając się nieco przed kwiatowym atakiem. – Co z moim synem? Nie mogę sprowadzić dziecka do domu, gdzie po sąsiedzku mieszka świr, a do tego alkoholik.
– Nic nie szkodzi, zaufaj mi, a razem coś wymyślimy. Pozbędziemy się go – obiecała, tym razem śląc mi zimny uśmieszek żmii.
Drżąc wewnętrznie, odpowiedziałam jej uśmiechem porozumiewawczym i równie wrednym.
* * *
Obudziłam się na kacu, a w każdym razie takie miałam objawy. Bolała mnie głowa i żołądek, a na widok obeschniętej wczorajszej kanapki mało nie pojechałam do rygi. Pstryknęłam włącznikiem dzbanka. O dziwo, mierziła mnie sama myśl o kawie, ale postanowiłam zmusić organizm do pracy za pomocą mocno osłodzonej herbaty.
– Żebym jeszcze chociaż coś piła – mruknęłam do siebie – ale kac bez popijawy jest po prostu niemoralny i głupi.
Wysłałam do ojca krótki SMS: Wracam wieczorem. Reszka. Miałam zdecydowanie dość Czcinki. Dość tutejszych trupów w szafie, paranormalnych tajemnic, zaświatowych intryg i knowań ludzi, którzy w normalnych warunkach spoczywają półtora metra pod ziemią, a nie mieszają się do unijnych planów zagospodarowania terenów!
Wmusiłam w siebie herbatę i kromkę chleba, następnie wyszukałam jakieś stare kapcie po Katarzynie i po szłam odzyskać swoje buty, po drodze przygotowując się na niemiłą konwersację z Andrzejem. Doktorek jednak najwyraźniej unikał konfrontacji, bo moje glany stały równiutko na ganku. Zasłonki były szczelnie zaciągnięte, a dom wyglądał jak grobowiec, co poniekąd się zgadzało. Nie pozostało mi nic innego jak włożyć buty i udać się w drogę powrotną.
Tknięta nagłym impulsem, zawróciłam jeszcze, wyciągnęłam z kieszeni długopis i pod „Nieczynne. Piję” dopisałam mięczak. Drukowanymi literami.
Kiedy kwadrans później maszerowałam przez wieś, zza opłotków obserwowały mnie uważnie oczy mieszkańców – zarówno żywych, jak i martwych – ale nie miałam ochoty na próby odróżniania jednych od drugich. Gdzieś na skraju zabudowań wydawało mi się, że mignął w krzakach wojskowy plamiak, ale sam Eryk Liebke się nie pokazał. No i dobrze.
* * *
Ze złości pomyliłam godziny odjazdu autobusu i w rezultacie wylądowałam w Tarnikach z trzema godzinami luzu, objuczona bagażem. I w fatalnym humorze, który próbowałam sobie poprawić, kupując piwo w znajomym sklepiku. Plotki musiały się tu roznosić z prędkością naddźwiękową, bo sprzedawczyni traktowała mnie niemal familiarnie, tytułując per „pani Kobielak”. Nie wiedziałam czy się śmiać, czy obrazić – ostatecznie zbyłam tę pomyłkę nieszczerym uśmieszkiem, po czym ze swym zakupem udałam się z powrotem na ławeczkę koło przystanku PKS. Było przedpołudnie, teoretycznie czas pracy, ale całkiem często przechodzili obok ludzie. Przyszło mi do głowy niechciane pytanie, czy moje duchowidzenie działało także poza Czcinką? Może któryś z przechodniów należał do sfery spirytystycznej, a ja nie zdawałam sobie z tego sprawy? Facetka z dzieckiem, raczej żywa. Babcia z koszykiem – to już diabli wiedzą, może nieżywa, zwłaszcza że gapi się nachalnie i z potępieniem jak na jawnogrzesznicę. Miałam ochotę pokazać jej język lub środkowy palec. Obejrzałam się za gościem w dżinsach – ten był raczej żywy, choć nie dałabym za to głowy. W końcu mógł się przekręcić całkiem niedawno i teraz łaził w tym, w czym go zastała ostatnia godzina, albo do czego był najbardziej przyzwyczajony. Co za cholerne porządki, żeby nie można było odróżnić ducha od nieducha?! Żadnego poszanowania tradycji. Gdzie białe całuny (ewentualnie prześcieradła), brzęczenie łańcuchami, śmiertelna bladość, hę? Starczyłaby zwyczajna półprzezroczystość, naprawdę niewiele wymagam! Doszłam do wniosku, że zanim nie dojdę z tym do ładu i nie opracuję jakiejś skutecznej metody selekcyjnej, na wszelki wypadek będę ignorować obcych. Lepiej, żeby mnie brano za osobę źle wychowaną niż za wariatkę. Zgodnie z tym postanowieniem kompletnie zignorowałam czterdziestolatka w prążkowanym gajerze, kiedy stanął przede mną, sapiąc z dezaprobatą przez nos i odymając wargi z miną znaczącą wielce, albo nawet bardziej. Udawałam konsekwentnie, że go nie widzę. Niech się odsnuje sapać gdzie indziej. Niemodny garniak wzbudzał we mnie podejrzenia, że mam do czynienia z trupem.
– Spożywanie alkoholu w miejscach publicznych jest zabronione! – wypalił w końcu facet z potępieniem, wyczerpawszy zapas sapania.
To mi dało do myślenia. Skupiłam na nim wzrok i postanowiłam zaryzykować.
Читать дальше