– Nie rozmawiam z obcymi. Pan się przedstawi – wymamrotałam półgębkiem, nie zmieniając wyrazu twarzy i prawie nie otwierając ust. Zatkało go na dłuższą chwilę.
– Miklaszewski Zbigniew – wygłosił ostatecznie z wielką godnością.
Muszę przyznać, że odczułam dużą ulgę. Według moich ostatnich informacji prawie-poseł Miklaszewski był jeszcze żywy. Wstałam, wciąż z puszką w ręku i bez cienia poczucia winy.
– Miło mi poznać. Ciocia dużo o panu opowiadała – skłamałam bez mrugnięcia okiem, uśmiechając się przyjemnie.
– Ciocia…?
– Pani Szyft z Czcinki. Świętej pamięci. – Byłam ciekawa, jaki odzew wywoła nazwisko Szyft w sąsiednim dominium. Miałam podstawy przypuszczać, że oboje z panem Miklaszewskim darli koty. Prawie-posłowi błysnęło oko.
– A pani to…
– Krystyna Szyft. Że tak powiem, dziedziczę po cioci. – Wykonałam nieokreślony gest puszką „Żywca”, a sołtys znów lekko zesztywniał.
– Tak nie wolno, nie wolno… To nawet nie wypada – perorował nosowym głosem, a we mnie wzbierał bardzo niedyplomatyczny śmiech. – Kobieta, z piwem… no nie wypada, proszę pani. Za-bro-nio-ne! – Uniósł palec w mentorskim geście.
– Niestety! – Zrobiłam identyczny gest. – Tu nie ma miejsca, gdzie dama mogłaby napić się piwa w kulturalnych warunkach. Żadnego pubu, ogródka z parasolami, tylko ta nieszczęsna mordownia „Pod Dzikiem”. Ogromna szkoda, a przecież już tyle pan zrobił dla tej miejscowości. Ładnie tu, porządnie, zaopatrzenie bardzo dobre… – zalewałam Miklaszewskiego potokiem wymowy tłustym od wazeliny. – Szkoda, że sołtys Czcinki nie jest taki operatywny. Powinien brać z pana przykład. – Pokiwałam głową, robiąc minę Chrystusa Frasobliwego i pociągnęłam łyczek piwa.
– To prawda, staramy się – rzekł z dumą mój rozmówca, wypinając nieznacznie pierś. – Zmodernizowaliśmy wodociągi. Jest sala kinowa i biblioteka. I nawet pracownia komputerowa w gimnazjum.
Zastrzygłam uszami jak klacz na dźwięk kawaleryjskiej trąbki.
– Macie Internet?!
* * *
Grzech spożywania alkoholu w miejscu publicznym został mi wybaczony. Obiecałam poprawę, a zdetonowana władza odwzajemniła się obietnicą, że spróbuje przemienić knajpę „Pod Dzikiem” w lokal bardziej cywilizowany. Okazało się, że Tarniki są wręcz wyspą kulturalną wśród okolicznej dziczy i swołoczy, bo Internet podciągnięto nie tylko na użytek małoletnich obywateli RP, ale też do użytku publicznego. Internetową kafejkę znalazłam bez trudu – zaadaptowano na nią pomieszczenie koło biblioteki, wielkości bez mała komórki na węgiel, ale internetowcom nie potrzeba wiele miejsca. Bez trudu uzyskałam zezwolenie i pomoc przy podłączaniu swojego laptopa, a życzliwa obsługa w postaci bladej panienki w swojsko gotyckim czarnym golfie zaproponowała nawet herbatę.
Otworzyłam znajomą zakładkę Googli i zatonęłam w otchłani sieci.
Sedno tkwiło w tym, że męczyła mnie sprawa zawartości doktorskiej szafy, a ilekroć przypominałam sobie wymizerowaną, smętną gębę Andrzeja Kobielaka, intuicja mówiła mi, że taki z niego „mroczny konserwator” jak z glisty szybowiec. Ktoś by mógł powiedzieć, że tylko w filmach kolekcjonerzy ludzkich szczątków wyglądają jak karykatury van Helsinga, natomiast prawdziwi psychopaci są właśnie mili, na oko nieszkodliwi i pierdołowaci, noszą porozciągane swetry i niemodne buty, a w wolnych chwilach wynoszą śmieci sąsiadkom staruszkom. Dumając na przystanku PKS-u, przypominałam sobie makabryczne słoiki i zwłaszcza jeden szczegół wybitnie nie pasował mi do osobowości pana doktora – producenta marnego bimbru. Ba, nie pasował mi w ogóle do żadnej męskiej osobowości, nawet hipotetycznej. Na miłość boską, kto i z jakich powodów miałby kolekcjonować kawałki nienarodzonych dzieci, ubierając je w maleńkie czapeczki i kołnierzyki? Damska wersja Hannibala Lectera?
Moja wyobraźnia, aczkolwiek pojemna i zahartowana przy redagowaniu setek najprzedziwniejszych płodów ludzkiej imaginacji, w tym miejscu stawała dęba. Kobielak, dziergający z pietyzmem takie ozdóbki, po prostu ją przerastał. A na dodatek miałam wrażenie, że już kiedyś, być może dawno temu, zetknęłam się z czymś podobnym. W książce, w telewizji? Czy może na stronie internetowej?
Wklepywałam w okienko wyszukiwarki dziesiątki haseł, także po angielsku. Martwe dzieci, konserwacja zwłok, formalina, mumie i mumifikacja – tu głównie wyskakiwał Egipt i wyciąganie trupom mózgu przez nos, a w końcu „freak” i „freakshow” gdzie z kolei nastąpił wysyp kobiet z brodą oraz liliputów. Pierwsze artykuły przeglądałam jeszcze w miarę dokładnie. Nawet z pewną przyjemnością obejrzałam fotografię dwuletniej (lub siedemdziesięciosiedmioletniej, zależy jak na to patrzeć) Sycylijki Rosalii Lombardo, która w swej szklanej trumience wyglądała jak śpiąca królewna. Materiałów jednak było tak dużo, że przeglądałam je coraz bardziej pobieżnie. Trupie ekspozycje Honore Fragonarda wraz z jego słynnym „Jeźdźcem”, upiorne wizje jego następcy Gunthera von Hagena – a gdzieś w tej sieczce, utknięte jak szpilka, tkwiło rozwiązanie tajemnicy. Albo przynajmniej koniec nitki, po jakiej można dojść do przysłowiowego kłębka. Jednak czas płynął, mój entuzjazm stygł, a w końcu zmęczenie wzięło górę i tylko zrzucałam na dysk wszystko, co zdawało mi się związane z tematem, a wyglądało choć trochę naukowo.
– Proszę pani…
Wzdrygnęłam się. Zatopiona w pracy, kompletnie zapomniałam, gdzie się znajduję. Typowe.
– No bo pani tak siedzi już cztery godziny – wymamrotała speszona dziewczyna.
– Zamykacie? – spytałam mało przytomnie.
– Yyy… nie, jeszcze nie. Ale to sporo kosztuje, no i pani chyba nic nie jadła?
W tejże chwili dotarł do mnie cały sens tego, co mówiło do mnie to dziewczę. Cztery godziny! W panice spojrzałam na zegarek. O matko… Jedyny pasujący mi autobus odjechał ponad godzinę temu. Byłam uziemiona aż do następnego dnia. Miałam do wyboru – wracać jak niepyszna pod dach Katarzyny, z denerwującym sąsiedztwem obrażonego doktorka, albo szukać noclegu w Tarnikach. Obawiałam się jednak, że moja kieszeń może nie znieść hotelowego kaprysu. Zapłaciłam obsługującej netkawiarenkę dziewczynie wygórowaną w jej mniemaniu kwotę ośmiu złotych i zwinęłam manatki. Skoro już byłam w centrum cywilizacji, postanowiłam przynajmniej zjeść tu obiad, nawet jeśli „Pod Dzikiem” było straszną mordownią, serwującą tylko żurek i nieśmiertelnego schabowego.
Telefon odebrał ojciec.
– Tato – starałam się zawrzeć w głosie jak najwięcej skruchy. – Spóźniłam się na pekaes. Dzisiaj już się stąd nie wydostanę.
Jęk.
– Córko! Kocham swojego wnuka, ale niebawem zwariuję!
Musiałam wysłuchać niemalże całej symfonii narzekań, głównie na temat tego, że Młody podbiera dziadkowi krzyżówki i rozwiązuje je, robiąc błędy ortograficzne. Dla urozmaicenia dowiedziałam się też w telegraficznym skrócie, że mój syn obficie wytatuował się markerem waterproof, więc dziadkowe zastanawiają się, czy można go w takim stanie wysłać do szkoły, bo pisak okazał się faktycznie bardzo wodoodporny.
– Co on właściwie ma na sobie? – zainteresowałam się. – Wulgarne słownictwo? Gołe baby?
– Maoryskie spirale. Widział na Discovery. Trochę krzywo mu wyszło.
– Wyślij – poleciłam. – Bo inaczej wykombinuje, że to dobry sposób na legalne wagary. Aha, i za karę puść mu kreskówkę o owieczce.
Na moje dziecko nie działały metody konwencjonalne, co już dawno zostało stwierdzone przez całą rodzinę, panie w przedszkolu i psychologa. Potem zrobiło się gorzej, bo słuchawkę przejęła moja maman. Dowiedziałam się więc po raz kolejny, że jestem wyrodną matką porzucającą przychówek na mrozie. Prawdziwa matka zajmuje się dzieckiem, organizuje mu czas wolny i niewolny, dba o rozwój tak duchowy, jak i fizyczny, przygotowuje mu wysokobiałkowe posiłki z mikroelementami i tak dalej. Zapomniała dodać fragmentu o przemawianiu głosem jak muzyka skrzypcowa i lataniu na parasolce.
Читать дальше