— Tiwisa ma rację. Ostrzegali nas przed niebezpieczeństwem. W dodatku pod wodą zużywa się dwa razy tyle energii — przyznał Tor, unosząc obie dłonie w geście poddania.
Statek wpłynął na skłon płycizny. Sternicy pozwolili pasażerom wyjść na pokład. W ciężkim, nieruchomym powietrzu wyczuwało się obecność tlenku azotu, jakby tutejszą przyrodą rządziły nienaturalne procesy chemiczne. Zdumiewająco równe dno okazało się zgęstniałym, zielonkawym mułem. Za rufą kłębiły się chmury zmąconego osadu.
— I tu chciałaś się kąpać, Tiwiso? — rzekł Gen Atal, wskazując na dno. — Ugrzęzłabyś w tym wraz z głową.
Silniki ryknęły, a wokół statku morze zakipiało. Sternik zgrabnie osadził statek na przybrzeżnym wale z piasku i drobnych otoczaków. Ziemianie bez trudu przemieścili się na brzeg po szerokim trapie w towarzystwie nieodłącznych robotów.
— Kiedy mamy wrócić? — spytał zdyszany sternik.
— Nie musicie — odparł Tor i dwaj marynarze odetchnęli z nieukrywaną ulgą. — Pójdziemy w głąb lądu, przejdziemy przez górski grzbiet w stronę równika, aby zejść na równinę Men-Zin — kontynuował astrofizyk, sprawdzając trasę na mapie — a stamtąd nas zabierze samolot.
— I zwiedzimy największe wymarłe miasto tylnej półkuli, Kin-Nan-Te — dorzuciła Twisa.
— Kin-Nan-Te! — zawołał sternik i zamilkł.
Kolega szturchnął go w bok, jednocześnie kłaniając się Ziemianom i życząc im „drogi żmii: niezłomnej i nieustępliwej”.
Marynarze zawrócili statek, który sfrunął z płycizny i wypłynął na pełne morze.
Pozostawieni samym sobie, Ziemianie zrzucili odzież, zwinęli ją w małe węzełki i przytroczyli do SDG. Potem trzy różnokolorowe postacie, ciemnogranatowa, malachitowo-zielona i brązowo-złota, ruszyły równym krokiem wzdłuż brzegu w stronę owalnego placu na przystani. Opuszczone miasto Czendin-Tot powitało ich męczącym widokiem domów, szkół, byłych miejsc rozrywki i szpitali, o charakterystycznej, niedbałej i pospiesznej zabudowie z epoki przeludnienia. Dziwny zwyczaj umieszczania budynków różnego przeznaczenia w stłoczonych kwartałach powodował ograniczenie ruchu dla dzieci, chorych i starców, gdyż hamował hałaśliwy transport na wąskich, podobnych do kanałów ulicach. Wszystko to Tiwisa i Tor widzieli już w „żywych” miastach.
W niepozornych, równolegle stawianych budynkach z jednakowymi otworami okiennymi nie było niczego tajemniczego, co zwykle pociąga w opuszczonych miastach. Ziemianie starali się przejść jak najszybciej ponure, zapylone ulice. Zastygłe w dusznym powietrzu powykrzywiane szkielety drzew rozsypywały się przy najlżejszym dotknięciu. Tor z ciekawości zajrzał do budynku, który przyciągnął jego uwagę kolorową framugą wejścia. Przerdzewiałe umocnienia płyt cementu ledwie utrzymywały stropy. Lik zdecydował się wejść do środka. Płynnie powyginane kontury wnętrza wyraźnie różniły się monotonnych prostokątów większości budynków. Przeszedł przez półokrągły hol, zawalony szczątkami mebli do okrągłej sali, przypominającej na pierwszy rzut oka ziemską. Przyjrzawszy się bliżej, stwierdził, że ściany są pokryte gładkimi płytkami dunitu i piroksenitu, minerałów głęboko zakorzenionych w fundamentach skorupy ziemskiej, jak widać i tutaj zalegających w niższych warstwach skorupy Tormansa. Jakby podkreślając tę zbieżność, dwa najbliższe, walcowate fryzy prześwitywały czerwienią spod warstwy kurzu. Tor Lik rozpoznał w nich bogato rozwinięte eklogity.
— Gdzie jesteś, Torze? — zapytała głośno Tiwisa, wchodząc za nim.
— Ciii! Wyjdź stąd, budynek ledwie się trzyma.
— Co ciekawego znalazłeś w tej zakurzonej sali?
— Została wykonana ze skał głębinowych Tormansa — odpowiedział Tor, wychodząc na ulicę — i przypomina podobną w górskim muzeum na Uralu. Wewnętrzny skład planety, jak można się było spodziewać, podobny jest do ziemskiego. Następstwem tego jest niemal identyczna grawitacja i charakter procesów geologicznych.
Za miastem rozpościerała się naga równina, wznosząca się nieznacznie ku górom. Gdzieś daleko w rozedrganym upale majaczyły czarne plamy. Dzięki stereo-teleskopowi mogli zobaczyć, że są to pierwsze żywe drzewa.
Troje Ziemian kroczyło z uporem krętą, żwirową ścieżką, przypominającą koryto rzeki. Toczące się po niej całymi wiekami koła ciężkich wozów wtłoczyły nawierzchnię drogi w miękką glebę. Gen Atal zatrzymał się nagle, tak gwałtownie, że towarzyszący mu SDG zarył w glebę krótkimi łapkami, wznosząc tuman pyłu.
— Spójrzcie, idziemy przez cmentarz! — zawołał inżynier broni, wskazując bezkresne pole niewysokich wzgórków. Tu i ówdzie sterczały resztki ogrodzeń i płyt cementu zamiast nagrobków.
— Dziwisz się, Gen? — odparł Tor Lik. — Zresztą, przyjechałeś prosto z Ogrodów Coama. Wokół każdego większego miasta podobne cmentarzyska ciągną się całymi kilometrami. Pochodzą z czasów przeludnienia, kiedy niedostatek paliwa zmusił ludzi do zrezygnowania z kremacji i powrotu do starych sposobów pochówku. Gigantyczne cmentarze są jaskrawym dowodem katastrofalnego braku fosforu, jaki nastąpił na tej planecie. Skoro Tormans jest tak podobny w swym składzie elementarnym do Ziemi, tutejsze zasoby fosforu musiały być również ograniczone. Tormansjanie nie tylko zmarnowali fosfor obecny w odpadkach, wyrzucanych do oceanu, skąd go nie mogła pozyskać ich uboga energetyka. Zaprzepaścili go także w trylionach kości, zakopanych na tych pustyniach, wykluczając z obiegu planety, nie zdając sobie sprawy, że wszystkie procesy wstrzymujące entropię nie są możliwe bez udziału fosforu.
— To dziwne, czemu nie wyrzekli się starożytnego kultu popiołów?
— Widocznie nie czuli się na siłach odwrócić biegu wydarzeń — zasugerował Gen.
— Degradacja jakości przez ilość — stwierdziła Tiwisa. — W zielonych dżunglach tygrys wydawał się najwspanialszym zwierzem, wzbudzającym niemal mistyczny lęk. Wyobraźcie sobie jednak dziesięć tysięcy tygrysów zagnanych na taką pustynię! Jak bardzo taka masa byłaby niebezpieczna, to stado skazane na zagładę, w którym nie ma już prawdziwych tygrysów.
Gen Atal westchnął głęboko i nie powiedział już ani słowa.
Rzadka roślinność rozchodziła się na wszystkie strony i niknęła za horyzontem na przedgórskim paśmie wzgórków. Ziemianie zbliżyli się do pierwszych drzew. Ciemnoszare, krótkie pnie wznosiły w stronę ołowianego nieba jednakowo poskręcane gałęzie z grubymi liśćmi barwy czekoladowej. Zadziwiająca symetria przysadzistych, zwróconych czubkiem w dół stożków przypominała o całkowitej bezwietrzności okolic Morza Lustrzanego. Podróżnikom było bardzo gorąco, chociaż wentylacja skafandrów pracowała na pełnej mocy. Powietrze przechodziło pod metalową „skórą” i wydobywało się przez klapki na piętach, wzniecając przy każdym kroku niewielką kurzawę.
Pozbawiony szarości tormansjański zmierzch zastał Ziemian wśród takich samych drzew, ale grubszych i o gęstszych koronach, gdzie w masie gałęzi trafiały się też większe konary. Długie cienie kładły się na suchą glebę. Nic żywego nie pojawiało się pośród zastygłego gaju. Gdy ludzie zatrzymali się na odpoczynek pod przydrożnym drzewem, jakieś półprzezroczyste owady zleciały się do światła latarni. Ziemianie na wszelki wypadek włączyli nawiew w kołnierzach skafandrów. Tiwisa wciągnęła powoli powietrze rozszerzonymi nozdrzami i powiedziała:
— Sugestia to wielka rzecz. Naboje przewiewu napełnione są ziemskim powietrzem i chociaż wiem, że to tylko masa atomów, całkowicie pozbawiona zapachu i smaku, zwiduje mi się w tutejszej duchocie aromatycznych powiew znad jezior północnych, gdzie pracowałam przed wyprawą.
Читать дальше