IWAN JEFREMOW
GWIEZDNE OKRĘTY
Rozdział I. Na progu wynalazku
— Kiedy przyjechaliście, Aleksy Piotrowiczu? Dużo ludzi pytało tu o was!
— Przyjechałem dziś, ale nie dla wszystkich jestem obecny. Bardzo proszę zamknąć w pierwszym pokoju okno!
Przybyły zdjął stary płaszcz wojskowy, otarł chusteczką twarz, przygładził swoje jasne, mocno przerzedzone na ciemieniu włosy i siadł w fotelu; następnie zapalił papierosa i zaczął chodzić po zastawionym szafami i stołami pokoju.
— Czyżby to było możliwe?! — powiedział w zamyśleniu.
Podszedł do jednej z szaf i z wysiłkiem otworzył wysokie dębowe drzwi. Białe poprzeczki półek zarysowały się wyraźnie na tle ciemnej głębi szafy. Na jednej z nich stało pudło w kształcie sześcianu, zrobione z żółtej, lśniącej jak kość tektury. W poprzek jednej z krawędzi umocowana była nalepka z szarego papieru upstrzona grubymi, czarnymi chińskimi hieroglifami. Na powierzchni pudła widniały rozrzucone kółka stempli pocztowych.
Długie, blade palce profesora lekko dotknęły sześcianu.
— Tao-Li, nieznany przyjacielu! Nadszedł czas, kiedy trzeba działać!
Profesor Szatrow cicho przymknął drzwi szafy, wziął wytarty portfel i wyjął z niego zniszczony wilgocią zeszyt w szarej, tekturowej oprawie. Ostrożnie odrywając zlepione arkusze, profesor przeglądał przez powiększające szkło kolumny cyfr i od czasu do czasu robił w dużym notesie wyliczenia.
W popielniczce zwiększał się stos niedopałków i zapałek, a powietrze w pokoju zbłękitniało od dymu papierosów.
Niezwykle jasne oczy Szatrowa błyszczały spod gęstych, krzaczastych brwi. Wysokie czoło myśliciela, kwadratowe szczęki i ostro zarysowane nozdrza potęgowały wrażenie niepospolitej mocy duchowej i nadawały profesorowi wygląd fanatyka.
Wreszcie uczony odsunął zeszyt.
— Tak, siedemdziesiąt milionów lat! Siedemdziesiąt milionów! O key! — Szatrow uczynił ręką raptowny gest, jak gdyby przebijał coś, co mu stoi na przeszkodzie, chytrze zmrużył oczy i znów głośno powiedział: — Siedemdziesiąt milionów!.. Tylko się nie obawiać!
Profesor powoli i systematycznie sprzątnął wszystko z biurka, ubrał się i poszedł do domu.
Szatrow wszedł szybko do swego pokoju, rzucił spojrzenie na ustawione we wszystkich kątach „brąziki“, jak nazywał swój zbiór artystycznych rzeźb z brązu, siadł przy okrytym ciemną ceratą biurku, na którym krab z brązu dźwigał na grzbiecie ogromny kałamarz, i zaczął przeglądać album.
Profesor był doskonałym malarzem-samoukiem i rysowanie dawało mu spokój i ukojenie. Dziś jednak nawet pomysłowa kompozycja, którą wykonał, nie pomogła mu opanować podniecenia. Szatrow zamknął nerwowo album, wstał od stołu i sięgnął po paczkę starych, pomiętych nut. Wkrótce stara fisharmonia napełniła pokój śpiewnymi dźwiękami intermezza [1] Intermezzo — niewielki utwór fortepianowy. W danym wypadku chodzi o słynne intermezzo Brahmsa.
Brahmsa. Szatrow grał rzadko i źle, ale zawsze brał się śmiało do rzeczy trudnych i nie krępował się brakiem umiejętności, gdyż grał tylko wtedy, gdy był sam. Mrużąc swoje oczy krótkowidza, profesor wpatrywał się w nuty i przypominał sobie wszystkie szczegóły podróży, którą niedawno odbył, tak niezwykłej dla niego, pustelnika zamkniętego w pracowni.
Jeden z byłych uczniów Szatrowa przerzucił się na wydział astronomiczny i opracował oryginalną teorię ruchu systemu słonecznego w przestrzeni. Pomiędzy profesorem a Wiktorem (tak nazywał się były uczeń) zadzierzgnęły się przyjazne i trwałe stosunki. Wiktor poszedł jako ochotnik do wojska i został skierowany do szkoły czołgistów, gdzie przeszedł dłuższe przeszkolenie. W tym okresie zajmował się także swoją teorią. Na początku 1943 roku, Szatrow otrzymał od Wiktora długi list. Uczeń pisał, że udało mu się zakończyć swoją pracę. Wiktor obiecywał przysłać zeszyt ze szczegółowym wyjaśnieniem swojej t eorii natychmiast po przepisaniu wszystkiego na czysto. Był to ostatni list, jaki profesor otrzymał od niego. Wkrótce uczeń zginął w wielkiej bitwie czołgów.
Szatrow nie otrzymał więc przyrzeczonego zeszytu. Wszczął energiczne p oszukiwania, które okazały się bezcelowe; profesor przypuszczał, że formacja czołgowa Wiktora została nagle rzucona do walki i uczeń nie zdążył po prostu przesłać mu swoich obliczeń. Niespodzianie, już po wojnie, Szatrow odnalazł majora, który był zwierzchnikiem nieżyjącego Wiktora. Major brał udział w bitwie, w której zginął Wiktor, a teraz leczył się w Leningradzie, gdzie pracował Szatrow. Nowy znajomy zapewnił profesora, że czołg Wiktora został silnie uszkodzony uderzeniem pocisku, ale nie spalił się i dlatego jest nadzieja odnalezienia dokumentów zabitego, oczywiście, jeśli znajdowały się w czołgu. Według przypuszczeń majora, czołg powinien jeszcze i teraz stać na polu walki, które zaraz potem zostało zaminowane. Profesor wraz z majorem odbyli podróż do miejsca, w którym zginął Wiktor.
I oto przed profesorem spośród linijek zmiętych nut zjawiły się obrazy niedawno przeżytych chwil…
* * *
— Proszę się zatrzymać, profesorze! Ani kroku dalej! — krzyknął pozostający w tyle major.
Gwałtowny i ruchliwy Szatrow zatrzymał się posłusznie, pochylając głowę.
Przed nim, na zalanym słońcem polu nieruchomo sterczała wysoka, soczysta trawa. Perliste krople rosy skrzyły się na liściach, na puszystych wierzchołkach słodko pachnących białych kwiatów, na liliowych kiściach kwiatostanu wierzbówki. Owady pracowicie brzęczały nad wysoką jaskrawo-zieloną trawą w ciepłym słońcu poranka. Dalej widniał przetrzebiony przed trzema laty pociskami las, który rzucał nierówny, często rozjaśniony promieniami słońca cień — przypominający powoli gojące się rany wojny. Pole pełne było bujnego życia roślin. Ale tam w gęstwinie trawy czaiła się śmierć, której sidła, zastawione przez wroga, nie zostały jeszcze zniszczone i zwyciężone ani przez przyrodę, ani przez czas.
Bujnie rosnąca trawa przykryła zranioną ziemię, skopaną pociskami min i bomb, zoraną gąsienicami czołgów, usianą odłamkami i zalaną krwią.
Szatrow ujrzał rozbite czołgi. Na wpół osłonięte chwastami, mrocznie garbiły się ponad kwitnącą łąką, a strumienie czerwonej rdzy zdawały się spływać z rozwalonego opancerzenia czołgów, o podniesionych lub opuszczonych lufach armat. Na prawo, w niewielkim zagłębieniu, czerniły się trzy maszyny skupione blisko siebie — spalone i nieruchome. Niemieckie działa patrzyły wprost na Szatrowa, jak gdyby bezsilna wściekłość zmuszała je jeszcze teraz porywać się na białe i świeże brzózki na skraju lasu.
Dalej, na niewielkim pagórku, jeden czołg stanął jak gdyby dęba ponad inną, leżącą na boku maszyną. Poza krzakami wierzbówki widoczna była tylko część wieży z brudnym białawym krzyżem. Z lewej strony szeroka plamista szaroruda masa „Ferdynanda” pochylała ku dołowi długą lufę działa, którego koniec ginął w gęstwinie traw.
Żadna ścieżka nie przecinała kwitnącego pola, w gęstych zaroślach chwastów nie widać było śladów człowieka ani zwierzęcia. Tylko gdzieś u góry przeraźliwie krzyczała przelękniona sójka, a z oddali dochodził szum traktora.
Major wdrapał się na przewrócone drzewo i długo stał nieruchomo. Milczeli także dwaj przewodnicy i szofer majora — oddając hołd poległym tutaj radzieckim ludziom.
Szatrow mimo woli przypomniał sobie pełen uroczystego smutku łaciński napis, który mieścił się zazwyczaj nad wejściem do sal anatomicznych: „ Hic locus est, ubi mors gaudet succurrere vitam”, co oznacza w tłumaczeniu: „Jest to miejsce, gdzie raduje się śmierć, pomagając życiu”.
Читать дальше