Dawydow pocierał palcami skronie, co było u niego oznaką niezadowolenia.
Na prawo od wystającego zakrętu betonowej bariery rozpoczynała się niespodziewanie szeroka aleja palmowa; gęste, pierzaste korony palm połyskiwały jasnym brązem, zasłaniając ładne białe domy z kolorowymi kwietnikami. Dalej, tam gdzie brzeg głęboko wcinał się w zatokę i zieleń młodych drzew — kołysała się lekko na wodzie błękitna łódka w czarne pasy. Młodzieńcy i dziewczęta w łódce podstawiali pod promienie porannego słońca swoje opalone zgrabne ciała, głośno śmiejąc się przed kąpielą.
W przezroczystym powietrzu oczy profesora, który był dalekowidzem, odróżniały wszystkie szczegóły bliskiego brzegu. Dawydow zwrócił uwagę na okrągły klomb, pośrodku którego wznosiła się dziwna roślina. U dołu, jak gęsta szczotka, sterczały srebrne, podobne do noży liście. Ponad liśćmi, prawie na wysokości wzrostu człowieka, wznosiła się w formie wrzeciona kiść czerwonych kwiatów.
— Czy nie wiecie, co to za roślina? — zapytał starszego pomocnika zainteresowany profesor.
— Nie wiem — wesoło odpowiedział młody marynarz. — Widziałem ją, owszem, słyszałem, że jest uważana za bardzo rzadki okaz… A proszę mi powiedzieć, Ilja Andrejewiczu, czy to prawda, że w młodości byliście marynarzem?
Niezadowolony ze zmiany tematu, profesor nachmurzył się.
— Owszem, byłem. Ale jakie to ma dzisiaj znaczenie? — burknął. — Lepiej byście…
Gdzieś za budynkami, z lewej strony zawyła syrena i dźwięk ten głośno rozległ się nad cichą wodą.
Starszy pomocnik od razu zaczął się przysłuchiwać. Dawydow rozglądał się ze zdziwieniem.
Wszędzie, nad miastem i zatoką, otwartą szeroko ku błękitnej dali oceanu, panował spokój poranka. Profesor skierował spojrzenie na łódkę z kąpiącymi się.
Śniada dziewczyna, widocznie tuziemka, wyprostowała się, stojąc na dziobie łódki, uprzejmie powitała rosyjskich marynarzy wysoko podniesioną ręką i skoczyła do wody. Czerwone kwiaty jej kąpielowego stroju przełamały szklistą powierzchnię wody i zniknęły w głębinie. Lekka motorówka szybko popłynęła do portu. Po chwili na przystani ukazało się auto, z którego wyskoczył kapitan „Witima” i pędem pobiegł na okręt; natychmiast podniosły się szeregiem chorągiewki i zadrżały na maszcie sygnałowym. Kapitan bez tchu wskoczył na mostek, ścierając z twarzy pot rękawem śnieżnobiałego munduru…
— Co się stało? — zawołał starszy pomocnik. — Nie rozpoznaję sygnału.
— Alarm — wrzasnął kapitan. — Alarm! — i chwycił rączkę aparatu telegraficznego. — Czy maszyna gotowa?
Kapitan pochylił się nad tubą i wydając rozkazy rzucił szereg oderwanych zdań:
— Wszystkich na górę! Zamknąć okienka! Oczyścić pokład! Podnieść liny!
— Russians, what shell you do? [5] Rosjanie, co zamierzacie uczynić?
— nagle trwożenie zaryczał megafon stojącego obok okrętu.
— Go ahead! [6] Iść na spotkanie!
— natychmiast odpowiedział kapitan „Witima”.
— Well! At full speed! [7] Słusznie! Całą parą!
— z większą już pewnością zawołał Anglik.
Głucho plusnęła woda pod rufą, kadłub „Witima” drgnął, przystań powoli odpłynęła w prawo. Trwożliwa bieganina po pokładzie niepokoiła Dawydowa. Rzucał kilkakrotnie pytające spojrzenia na kapitana, ale ten, pochłonięty manewrowaniem okrętu, zdawał się niczego wokół nie dostrzegać.
Morze zaś nadal pluskało się spokojnie i miarowo, i nie widać było ani jednego obłoczka na rozżarzonym i czystym niebie.
„Witim” odwrócił się i nabierając pędu ruszył wprost na spotkanie olbrzymich przestrzeni oceanu.
Kapitan odetchnął i wyjął z kieszeni chustkę. Bystrym spojrzeniem obrzucił pokład i zrozumiał, że wszyscy żądają od niego wyjaśnień.
— Z północo-wschodu przypływa gigantyczna fala. Przypuszczam, że jedynym ratunkiem okrętu jest spotkać ją na pełnym morzu, gdy maszyny będą w pełnym biegu… Jak najdalej od brzegu!
Kapitan obrócił się do oddalającej się przystani, jakby oceniając przestrzeń.
Starszy pomocnik, który momentalnie znikł z mostku celem wykonania pracy na pokładzie, teraz znów powrócił, czerwony i podniecony.
Dawydow spojrzał przed siebie i ujrzał rząd olbrzymich fal, które z szaloną szybkością niosły się ku ziemi. A za nimi, jak główne siły za przednimi oddziałami, ścierając błękitny blask dalekiego morza, ciężko pędził szary, płaski grzbiet gigantycznego bałwanu.
— Załoga, ukryć się na dole! — rozkazał kapitan, gwałtownie ujmując rączkę telegrafu.
Przednie fale zbliżając się do brzegu rosły i piętrzyły się.
„Witim” raptownie poruszył dziobem, wzniósł się do góry i dał nura wprost pod grzebień następnej fali. Miękkie, ciężkie uderzenie odbiło się o poręcze mostka, których mocno trzymał się Dawydow. Pokład znalazł się cały pod wodą, otok błyszczących kropelek morskich kurzawą podniósł się nad mostkiem. Po sekundzie „Witim” wynurzył się, a dziób jego znów wzniósł się do góry. Potężne maszyny drgały gdzieś daleko na dole, rozpaczliwie przezwyciężając i sprzeciwiając się naporowi fal, które zatrzymywały okręt goniąc go do brzegu, jakby pragnęły go rozbić o twardą pierś ziemi.
Ani jedna plama piany nie bieliła się na zboczu olbrzymiego bałwanu, który podnosił się z wściekłym rykiem i stawał coraz bardziej stromy. Matowy blask ściany wodnej, która nadchodziła nieprzenikliwa i masywna, przypomniał Dawydowowi stromość bazaltowych skał nad brzegiem morza.
Ciężka jak bazalt fala podnosiła się wciąż wyżej i wyżej, zasłaniając niebo i słońce, jej zaostrzający się wierzchołek wypłynął ponad przedni maszt „Witima“. Złowrogi mrok zgęszczał się u stóp wodnej góry, w czarnej głębokiej jamie, dokąd ześlizgiwał się okręt, pochylając się jak gdyby z pokorą, aby przyjąć śmiertelny cios.
Ludzie na mostku mimo woli opuścili głowy w obliczu żywiołu, który mógł w każdej chwili spaść na nich. Okręt kurczowo szarpnął się, brutalnie wstrzymany w swoim pędzie naprzód do oceanu. Sześć tysięcy koni parowych, które obracały pod pokładem śruby — zastało pokonanych przez przewyższającą je wielokrotnie siłę.
Pierwsze uderzenie przycisnęło ludzi do poręczy i natychmiast woda z rykiem opadła na mostek skądś z góry, ogłuszając i oślepiając wszystkich. Chwytając się ostatnimi siłami poręczy, na wpół żywy profesor odczuł całym ciałem, jak zgrzytnął kadłub okrętu, jak pochylił się na lewy, potem na prawy bok, wreszcie wyprostował się, wstając z głębiny, która go pochłonęła. Powoli — powoli okręt podnosił się do góry i nagle szybko uniósł się z szarego kłębowiska ku kolorowemu beztroskiemu niebu.
Oszałamiający ryk ustał nagle z przeraźliwą raptownością. Z grzebienia olbrzymiej fali szeroko rozpostarło się morze i okręt płynnie pomknął w dół na grzbiecie oddalającego się ku brzegowi bałwanu. Nowe zastępy fal szły już na spotkanie od morza, ale w porównaniu ze zwyciężonym potworem nie wydawały się już straszne. Kapitan głośno odsapnął i kichnął z zadowoleniem. Dawydow, przemoczony do nitki, przetarłszy oczy, ujrzał z prawej strony szybko zanurzający się w wodę angielski okręt i, jak gdyby coś sobie przypomniał, pomknął na koniec mostka, choć mokre ubranie krępowało mu swobodę ruchów. Stamtąd widać było doskonale niedawno pozostawione miasto i przystań. Z przerażeniem spoglądał uczony, jak gigantyczny bałwan wyrósł u samego brzegu, jak ściana ruchomej wody zasłoniła zieleń ogrodów i białe domki miasta oraz proste, wyraźne zarysy przystani…
Читать дальше