Do majora zbliżył się małego wzrostu sierżant — dowódca grupy saperów.
Był wesoły, co wydało się profesorowi niewłaściwe.
— Czy można zaczynać, towarzyszu majorze? — dźwięcznym głosem zapytał sierżant. — Skąd zaczynamy?
— Stąd. — Major wskazał ręką krzak głogu. — Kierunek dokładnie do tamtej brzózki.
Sierżant i czterech przybyłych z nim żołnierzy przystąpiło do usuwania min.
— Gdzie tu jest czołg Wiktora? — cicho zapytał Szatrow. — Widzę tylko niemieckie…
— Proszę spojrzeć tu — major wskazał ręką na lewo wzdłuż tej grupy osik. Czy widzicie tę brzózkę na pagórku? Tak? A na prawo od niej — czołg!.
Szatrow spojrzał uważnie. Nieduża, cudem ocalała brzózka stała na polu bitwy, a delikatne jej listki drżały lekko na wietrze. W odległości dwóch metrów, pośród chwastów wznosił się stos pogiętego metalu, podobnego z daleka do czerwonej, upstrzonej czarnymi cieniami plamy.
— Czy widzicie? — zapytał major i w odpowiedzi na twierdzący gest profesora dodał: — A jeszcze bardziej na lewo, nieco z przodu — stoi mój czołg. Ten oto, czarno-czerwony, spalony. Tamtego dnia ja…
Major niespodziewanie zamilkł i Szatrow nie doczekał się końca zdania.
— Gotowe! Zbliżył się do nich sierżant, który już zakończył robotę.
Profesor i major skierowali się do zamierzonego celu. Czołg wydawał się Szatrowowi podobny do olbrzymiej zmasakrowanej czaszki, ziejącej czarnymi dziurami wielkich szczerb od pocisków. Opancerzenie pogięte, zaokrąglono i stopione, czerwieniło się krwawymi plamami rdzy.
Przy pomocy szofera major wszedł na potrzaskaną maszynę i wcisnąwszy głowę do otwartego włazu, długo coś wewnątrz oglądał. Szatrow wdrapał się w ślad za nim i stanął na rozbitym pancerzu czołgu, naprzeciw majora. Ten wyd ostał wreszcie głowę z otworu, zmrużył oczy i powiedział ponuro:
— Nie macie po co fatygować się. Proszę zaczekać, aż my z sierżantem wszystko obejrzymy. Jeśli niczego nie znajdziemy — to poprosimy was do wnętrza, abyście sami sprawdzili.
Zręczny sierżant szybko wskoczył do maszyny i pomógł wejść majorowi. W czołgu powietrze było duszne, przepojone stęchlizną i słabym zapachem smarów. Major zapalił latarkę, chociaż światło przez szczeliny wpadało do wnętrza czołgu. Stał pochylony, starając się w chaosie powyginanych metalowych części wyobrazić sobie, co zostało całkowicie zniszczone. Major próbował przedstawić sobie, że jest na miejscu dowódcy czołgu, który zmuszony jest ukryć w nim jakąś cenną rzecz: zaczął więc dokładnie oglądać wszystkie schowki, przegródki i zakątki. Sierżant przedostał się do oddziału, gdzie mieścił się motor czołgu, i długo kręcił się tam i stękał, Szatrow zaś pozostał na zewnątrz. Pod nogami jego na pancerzu czołgu skrzypiał piasek.
Bezowocne poszukiwania już zmęczyły majora, gdy nagle spostrzegł na ocalałym siedzeniu, wsunięty za poduszki koło ścianki, mapnik. Szybko go wyciągnął. Skóra zbielała i wzdęła się, ale pozostała nieuszkodzona: poprzez mętną celuloidową powłokę widać było spleśniałą mapę. Major spochmurniał przewidując zawód i z wysiłkiem odpiął zardzewiałe zatrzaski. Pod złożoną kilkakrotnie mapą znalazł szary zeszyt w twardej oprawie.
— Tak, tak! — nie mógł po wstrzymać się major.
— Czy znaleźliście? — troskliwie zapytał pochylony nad włazem Szatrow.
— Znaleźliśmy coś, proszę spojrzeć — i major podał przez otwór mapnik.
Szatrow szybko wyciągnął zeszyt, ostrożnie otworzył zlepione arkusze, ujrzał pośrodku kolumny cyfr, zapisane charakterem pisma Wiktora, i krzyknął z radości.
Major wylazł z czołgu.
Lekki wietrzyk przyniósł miodowy zapach kwiatów. Smukła brzózka szeleszcząc pochylała się nad czołgiem, jak gdyby w jakimś niepocieszonym smutku. Wysoko płynęły białe obłoki, a z oddali słychać było senny i miarowy krzyk kukułki.
* * *
Szatrow nie spostrzegł, jak cicho otwarły się drzwi i weszła jego żona. Dobrymi błękitnymi oczami spojrzała z trwogą na męża, który w zamyśleniu opuścił ręce na klawisze.
— Czy będziemy jedli obiad, Aliosza?
Szatrow zamknął fisharmonię.
— Znów coś planujesz, przyznaj się? — cicho zapytała żona wydobywając z kredensu talerze.
— Pojutrze jadę do obserwatorium na dwa, trzy dni.
— Nie poznaję cię, Aliosza. Jesteś przecież domatorem, całymi miesiącami widzę, jak siedzisz nie rozprostowując pleców, pochylony nad biurkiem, a tu nagle… Co się z tobą stało? Upatruję w tym wpływ…
— Oczywiście Dawydowa!? — zaśmiał się Szatrow. — Daję ci słowo, Oleńko, że on nawet o niczym nie wie. Wszak nie widzieliśmy się od czterdziestego pierwszego roku.
— Ale przecież pisujecie do siebie co tydzień.
— To przesada., Oleńko. Dawydow jest obecnie w Ameryce na zjeździe geologów… Zresztą dobrze, żeś mi przypomniała — powinien w tym tygodniu wrócić. Dziś napiszę do niego.
* * *
Widocznie jestem zmęczony… I starzeję się… Głowa siwa, łysa i głupia — mruczał Szatrow do siebie każdego dnia, przeglądając papiery lub zabierając się do pisania.
Już od dawna odczuwał jakąś apatię. Pajęczyna jednostajnych, codziennych zajęć utkana w ciągu wielu lat mocno spowijała mózg. Nie odczuwał polotu myśli, która unosi się wzwyż rozpościerając swoje potężne skrzydła. Podobna do obarczonego ciężkim ładunkiem konia, posuwała się powoli, pewnie i ponuro. Szatrow zrozumiał, że stan ten spowodowany jest zmęczeniem. Przyjaciele i koledzy dawno już radzili mu zażyć odpoczynku i rozrywki. Ale profesor nie umiał ani odpoczywać, ani interesować się ubocznymi wprawami.
— Zostawcie mnie w spokoju! Wszak nie byłem już w teatrze przez dwadzieścia lat, a na letnisku nie mieszkałem nigdy w życiu — mówił posępnie do swoich przyjaciół.
Jednakże uczony rozumiał, że za swoje długie wyrzeczenia, za umyślne zwężanie kręgu zainteresowań — płaci upadkiem sił i śmiałości myśli. Samoograniczenie, dając możność większej koncentracji, zamykało go jak gdyby w ciemnym pokoju, oddzielając od różnorodnego i szerokiego światy. Tę niewolę rutyny należało rozerwać.
Szatrow udał się do obserwatorium Pułkowskiego, które zostało niedawno odbudowane po barbarzyńskim zniszczeniu dokonanym przez Niemców. W obserwatorium Szatrow doznał serdecznego i miłego przyjęcia. Sam dyrektor, członek akademii, Bielski, gościł profesora w jednym z pokoi swego niewielkiego domu.
Szatrow przyglądał się niezwykłemu rozkładowi życia pracowników obserwatorium, którzy po nocnych obserwacjach rozpoczynali późno pracę.
Trzeciego dnia po przyjeździe Szatrowa zwolnił się jeden z najpotężniejszych teleskopów, a noc sprzyjała obserwacjom. Bielski zaofiarował się towarzyszyć profesorowi w te niebiańskie krainy, o których wspominał Wiktor w swoich rękopisach. Pomieszczenie, w którym znajdował się teleskop, przypominało raczej dział jakiejś wielkiej fabryki aniżeli laboratorium naukowe. Szatrow mało znał się na technice i skomplikowane metalowe konstrukcje były dla niego mało zrozumiałe; pomyślał sobie, że jego przyjaciel Dawydow, amator wszelkich maszyn, potrafiłby lepiej ocenić to, co on w tej chwili oglądał. W tej okrągłej wieży było mnóstwo tablic rozdzielczych z elektrycznymi przyrządami. Pomocnik Bielskiego wprawnie i zręcznie manipulował różnymi wyłącznikami i guziczkami. W oddali głucho zawarczały ogromne motory elektryczne, wieża obróciła się i masywny teleskop, podobny do działa o ażurowych ściankach, pochylił się niżej ku horyzontowi. Szum motorów ucichł, natomiast dało się słyszeć jakby ciche wycie — to pracowały mniejsze i bliżej położone silniki. Ruch teleskopu stał się prawie niewidoczny. Bielski zaprosił Szutrowa, by wszedł na górę po lekkiej drabince z duralu. Szatrow zdziwił się, gdy ujrzał na platformie wygodny, przymocowany do podłogi fotel, dostatecznie szeroki, by pomieścić obydwóch uczonych. Obok stał stolik z przyrządami. Bielski pociągnął ku sobie jakąś metalową sztabę, zaopatrzoną na końcach w dwoje binokularów, podobnych do tych, jakich używał w swoim laboratorium Szatrow.
Читать дальше