— Wystarczą, Genie! Nie ma na co czekać. Może wrócimy tu jeszcze na śmigłowcu, by zobaczyć „świstaki” — powiedziała Tiwisa.
Wietrzyk lekko zaszeleścił wśród liści. Ziemianie pospiesznie złożyli drugi romboidalny szybowiec, rozpinając przejrzystą błonę i przytraczając do listwy wirniki ze śmigłami. Energii w nich starczało na dwie, trzy minuty wzlotu. Gen i dwa SDG stanowili załogę pierwszego rombu. Tiwisa, Tor i trzeci SDG rozmieścili się na szkielecie drugiego szybowca. Śmigła zawirowały, przezroczyste romby jeden za drugim sfrunęły z wierzchołka drzewa i popłynęły powoli nad jednolitym leśnym kobiercem w stronę gór. Gen odetchnął z ulgą. Dopóki działały śmigła, szybowce dotarły na kraniec lasu i osiągnęły środkową wysokość górskich zboczy. Nie należało lekceważyć pionowych, ciemnoliliowych ścian wysokich płaskowyżów przy słabych prądach powietrznych. Gen Atal skierował szybowiec w szeroką szczelinę między urwiskami skalnymi.
Ku zdziwieniu Ziemian wylądowali wśród pagórków stwardniałej gliny, ciągnących się wzdłuż całkiem dobrej drogi, gdzieniegdzie tylko spękanej i rozkruszonej.
Tor Lik chciał złożyć swój szybowiec, lecz Gen Atal machnął ręką.
— Baterie w wirnikach rozładowały się, a powłoka stwardniała tak, że próżno się trudzić.
Astrofizyk popatrzył z żalem na wielkie rombowe skrzydło, rozpostarte na stoku wzgórza i poszedł w stronę drogi.
Przejście przez rozpalony wąwóz zajęło im parę godzin. Zatrzymali się na odpoczynek w cieniu niewielkiego nawisu.
— Możemy iść drogą również w nocy — rzekł Tor Lik i zaczął nadmuchiwać poduszkę ocieniającą.
— Byłoby dobrze dotrzeć do przełęczy jeszcze przy dziennym świetle — zripostował leniwie Gen Atal. — Zobaczylibyśmy, co kryje się za górami. Jeśli droga jest w miarę dobrze utrzymana, pojedziemy na SDG.
— Świetnie! — zgodził się Tor. — Każdy lubi jeździć na SDG, a Tiwisa jeszcze w szkole wsławiła się zręcznością w tym sporcie… A właśnie, gdzie ona jest? — zawołał, zrywając się.
— Decydując się na wędrówkę po Tormansie — odparł spokojnie Gen — każdy z nas ma często napady niepotrzebnego lęku. Tiwisa jest tam — zakończył, wskazując na wysoką skałę, złożoną z następujących po sobie warstw piaskowca i białawej glinki.
Skalna ściana była dość stroma, poprzecinana pęknięciami i zawalona spiętrzonymi głazami, przypominającymi zrujnowane gigantyczne schody. Drobna postać migała w promieniach czerwonego słońca. Tiwisa zręcznie przeskakiwała po występach ogromnego urwiska.
Tor i Gen pomachali do niej, przyzywając pod cień nawisu, Tiwisa jednak energicznie wzywała ich do siebie.
Lik wstał, patrząc z żalem na swą nienadmuchaną do końca poduszkę.
Nie pozostał żaden ślad po ich rozleniwieniu, gdy zobaczyli szczątki wielkich, czarnych i gładkich kości u podnóża skały. Tiwisa stała na skalnym stopniu, gdzie pokruszona bryła odsłoniła szkielety potężnych zwierząt. Nieopodal wystawała z piaskowca na poły strzaskana ogromna czaszka jeszcze jednego stworzenia. Gruby fragment ułamanego rogu lub kła sterczał z urwiska, jakby wciąż grożąc wrogom.
Trójka Ziemian obejrzała w milczeniu szkielety. Barwa i nienaruszony stan skamieniałych kości świadczyły o pogrzebaniu zwierząt w wielkim zbiorniku wodnym. Cała ściana skalna była usłana kośćmi, co świadczyło o kwitnącym tu niegdyś życiu.
Tiwisa i Tor widzieli parę szkieletów zrekonstruowanych w muzeum Centrum Biologii. Te wystawy paleontologiczne niewiele mówiły o prehistorii Tormansa i nie mogły się równać ze wspaniałymi odkryciami, prezentowanymi w ziemskich muzeach. Nikłe zainteresowanie Tormansjan przeszłością własnej planety spowodowane było zapewne ogólnym upadkiem badań historycznych w ustroju oligarchicznym. Oligarchowie nie lubią historii. Bardziej prawdopodobna była jednak inna przyczyna. Na Ziemi w głębokich warstwach przeszłości trwającej miliony lat znajdowano szczątki ludzkie wraz ze szczątkami słoni, jakby najsłabsze fizycznie i najsilniejsze z ziemskich stworzeń wciąż sobie towarzyszyły. W jeszcze głębszej warstwie ludzie stworzyli pierwszą broń i nauczyli się rozniecać ogień, a wówczas całkowicie rozeszły się drogi człowieka pierwotnego i małpy.
Korzenie ludzkości znajdowały się na ich rodzimej planecie. Nie była w stanie ogarnąć całej drogi wielkiego pochodu od pierwotnego bytowania do człowieka myślącego, ciągnącego się przez miliony lat cierpień, przypadkowych urodzeń i zgonów.
Ziemie Tormansa zachowały świadectwa rozwoju życia do poziomu zwierzęcego, ze znacznie mniej rozwiniętym mózgiem od ziemskich koni, psów, słoni, nie mówiąc o wielorybach. Tutejsza paleontologia wykazywała, że człowiek jest przybyszem z zewnątrz i ukrywała dowody zbrodniczego zniszczenia całego uprzedniego życia na planecie, bez względu na mit o Białych Gwiazdach. Bezkresne stepy tylnej półkuli, obecnie piaszczyste i pustynne, niegdyś tętniły życiem, tak samo jak bezgraniczne równiny falującej trawy, pełne milionowych stad zwierząt i ptaków zniszczone kiedyś w Ameryce Północnej i Południowej oraz w Afryce. Tiwisa ujrzała w myślach wyrazisty obraz z Domu Historii afrykańskiej strefy równikowej. Równina wypalona bezlitosnym słońcem, z rosnącymi tu i ówdzie akacjami parasolowatymi, usłana zbielałymi i rozsypującymi się w proch kośćmi dzikich zwierząt. Opierając się o maskę samochodu terenowego, stoi na pierwszym planie człowiek z wielostrzałową strzelbą, mrużąc oczy od dymu papierosa tlącego się w kąciku ust. Podpis w staroangielskiej grze słów oznaczał zarówno: „Koniec dziczyzny”, jak i „Koniec gry”.
— Co ci jest, Tiwiso? — zapytał Tor Lik.
— Zamyśliłam się. Przynieś aparaty. Zrobimy hologramy. — Tiwisa przymrużyła skośne oczy, zrażone jaskrawym światłem.
Troje podróżników i trzy wierne roboty uporczywie pokonywało podejście zagłębiając się w cień ciemnofioletowych złomów głównego masywu.
Promienie słońca powoli ustawiały się równolegle do powierzchni płaskowyżu, kiedy wąwóz zaczął się rozszerzać. Horyzont przesunął się ku dołowi. Obszerna dolina z pierwotną puszczą została daleko w tyle, a przed nimi, w stronę równika, rozpościerał się różnobarwny chaos skał, wypłukanych jeszcze przed wysuszeniem planety. Grzbiety, kły, prawidłowe stożki i piramidy schodkowe, szczeliny jak rany szarpane, ściany z regularnie powtarzającymi się kolumnami, piargi i wyschłe koryta rzek, wszystko mieszało się w pstrym labiryncie z plamami gęstych cieni, sinych i fioletowo-czarnych.
Bardzo daleko, w oparach podświetlonych czerwonymi promieniami, chaotyczne spiętrzenia wyrównywały się, przechodząc niezauważalnie w pustynną równinę Men-Zin. Przez pylistą kurzawę na horyzoncie lekko przebłyskiwała woda. Purpurowa zadymka zamieniała się tam w poszarpane pasmo sinych obłoków, wiszących nisko nad stepem.
Było tu nieco chłodniej i Ziemianie ruszyli biegiem pod górę. Krętą drogę zagradzały miejscami zwaliska. Podróżnicy biegli godzina za godziną, a wraz z nimi pędziły SDG. Strefa piasków, nawianych przez wieki na strefę pogórza, została w dole. Piaszczyste wydmy przecinały drogę na jej zakrętach ostro zakończonymi grzebieniami.
Tiwisa dyszała ciężko, Tor i Gen byli także zmęczeni. Astrofizyk wnet się zatrzymał.
— Po co właściwie biegniemy, na dodatek w takim tempie? Do wody na horyzoncie jeszcze daleko, a zaraz się ściemni. Nie wyznaczyliśmy konkretnej pory przybycia do Kin-Nan-Te.
Tiwisa roześmiała się i odetchnęła głęboko.
Читать дальше