— Doprawdy? Widocznie mamy nieodpartą podświadomą chęć uciec jak najdalej od nieprzyjaznych lasów i ich mieszkańców. Odpoczynek!
Pionowe, gipsowe nacieki przecinały przekrój wzgórza, pod którym usadowili się Ziemianie. Wokół zaimprowizowanego obozu ustawiono dla bezpieczeństwa SDG, nie włączając pola, lecz otaczając barierą niewidzialnych promieni, połączonych z automatycznym przekaźnikiem obrony.
— Na wypadek, gdyby i tutaj włóczyli się pożeracze głów — rzekł z uśmiechem Gen Atal, ustawiając ogrodzenie.
Tor Lik próbował połączyć się z gwiazdolotem za pośrednictwem odbitych promieni, ale jego wysiłki spełzły na niczym. SDG miały za małą moc, by wytworzyć własny emiter fal, a bez tego tak daleka łączność była niemożliwa bez znajomości warunków atmosferycznych.
Tiwisę zbudził lekki szum. Nie od razu zrozumiała, że to szum wiatru, nadlatującego przed świtem od równiny Men-Zin. Rosnące wokół cierniste zarośla przypominały pokornie skłonione karlice ze splątanymi, opuszczonymi na piasek włosami. Szeleściły, kiwając gorliwie głowami. Wywołało to na moment smutne uczucie, które szybko znikło. Tiwisa nie wiedziała, czy sprawił to dawno niesłyszany głos wiatru, nieustającego towarzysza życia na Ziemi, czy też ponury wygląd mieszkańców tormansjańskich pustyń.
Znowu ruszyli w drogę. Droga trochę się wygładziła. SDG wciągnęły do środka krótkie łapki, zamieniając je na walce z miękkimi przylgami, wysunęły podstawki do stóp, a pośrodku trzon do podpórki i utrzymania równowagi. Wielbiciele jazdy na SDG jeździli bez trzymanki, licząc na błyskawiczną reakcję i wysoko rozwinięte poczucie równowagi. Wtedy zwykła przejażdżka zamieniała się w zawody. Tiwisa w swoim ciemnogranatowym skafandrze z różowym wykończeniem, z rozwianą grzywą czarnych włosów, pięknie i zręcznie balansując, mknęła przez środek pustyni. Gen Atal tak się na nią zagapił, że omal nie upadł na głowę, gdy jego pojazd przyhamował przed zakrętem.
Tiwisa narzuciła tak duże tempo jazdy, że w ciągu dwóch godzin dotarli do szerokiej doliny. Niegdyś płynęła nią potężna rzeka. Pozbawiona po wycięciu lasów odżywiających ją wodorostów, przegrodzona zaporami, zamieniła się w łańcuch jezior, które tym silniej parowały, im mniej zostawało wody, a klimat stawał się bardziej suchy. W końcu tylko oddzielone od siebie, zamulone jeziorka ciągnęły się szeregiem wzdłuż największego kiedyś łożyska. Krańce doliny pokrywały czerwone, twarde jak beton piaski. W pobliżu wody piaski różowiały, stając się jaśniejsze, a wokół zbiorników raziła oczy gra świetlistych promieni na otoczce turkusowych, ametystowych i liliowych kryształów. Podobne kryształy oblepiały resztki przeżartych solą, martwych pni drzew, sterczących tu i ówdzie z mętnej niebieskiej wody pokracznymi kształtami, rozszczepami i kłodami nad nieruchomą gładzią.
Ziemianie stracili nieco czasu, objeżdżając grząską topiel i przejechali koryto w miejscu, gdzie dwa wysokie wzgórki na brzegu rozdzielała dolinka dopływu, ułatwiająca podjazd na stumetrowe urwisko. Wyczucie drogi nie zwiodło ich i tym razem. Ledwie podróżnicy wyszli na brzeg, zobaczyli ogromne miasto. Znajdowało się kilka kilometrów za rzeką. Tylko wysokość brzegu i specyficzna refrakcja rozgrzanego powietrza nad słonymi jeziorami przeszkodziły Ziemianom zobaczyć jeszcze z gór największy gród tylnej półkuli, Kin-Nan-Te. Nawet z daleka zdołali zauważyć, że najstarsza część miasta zachowała się lepiej, niż później zbudowane dzielnice. Wieże, przypominające archaiczne ziemskie pagody, górowały dumnie nad nędznymi ruderami przedmieść.
Ośmiokątne, wielopiętrowe, nieco zwężające się ku górze wieżyce ze wspaniałymi ornamentami, gzymsami i balkonami, błyszczały pstrą okładziną z powtarzającymi się wyobrażeniami przerażająco wykrzywionych maszkaronów wśród wijących się żmij lub stylizowanych rozetek dyskowych tormansjańskich kwiatów. Inne pagody wydawały się opasane zębatymi grzebieniami z czarnego metalu, oddzielającymi kondygnacje z szarych metalicznych płyt, upstrzonych hieroglifami lub krat z otworami w kształcie krzyża.
Baszty wznosiły się na arkadowych podstawach. Otaczały je niegdyś parki i stawy, z których pozostały dzisiaj jedynie skarlałe pieńki i puste jamy z ceramiczną obudową.
Gen Atal usiłował przypomnieć sobie, gdzie widział na Ziemi podobną architekturę. W jakich odrestaurowanych starożytnych miastach?
Czy nie we wschodniej Azji?
Aerodromy, zdatne do lądowania samolotów, znajdowały się po stronie równikowej Kin-Nan-Te. Podróżnicy zmuszeni byli przejść przez całe miasto, ale taka perspektywa wielce ich radowała. Stare miasto należało zwiedzić, nawet tracąc na to kolejny dzień. Z trudem lawirowali wśród ruin ze schyłkowego okresu miasta. Nawałnice lub lekkie trzęsienia ziemi, które ominęły Czendin-Tot na brzegu Morza Lustrzanego, skruszyły tutaj nietrwałe, pospiesznie stawiane domy, zamieniając je w bezkształtne zwały kamieni, płyt i belek. Tylko gigantyczna żelazna rura dawnego wodociągu, wsparta na skręconych spiralnie żelaznych żmijach, prosto i stanowczo przebijała się przez kupy gruzów. Nie mniej imponująco wyglądała kolosalna brama prowadząca do Starego Miasta. Składała się z ośmiu symbolicznych przejść. Ciężkie portale z kanciastymi dachami wspierały się na kwadratowych kolumnach, mierzących około piętnaście metrów. Ziemianie przeszli głównym wejściem, jakby wstępowali do innego świata. Występowała tutaj ta sama złowroga architektoniczna monumentalność, jak w Ogrodach Coama, tylko o wiele jawniej. Każda z ogromnych budowli miała za cel umniejszenie człowieka, by poczuł się jak nieistotny, ledwo zauważalny detal wielkiego mechanizmu, nie zastanawiając się nad tym i nie pragnąc zrozumienia.
Piętno śmierci jeszcze silniej uwidaczniało się w centrum, gdy widziało się wyschnięte stawy i kanały, uschłe drzewa parkowe i mosty śmiało i bezużytecznie rozpięte nad obumarłymi korytami rzek. Miarowe kroki Ziemian i szybki tupot znów wysuniętych łapek SDG odbijały się głuchym echem na kamiennych płytach ulic i placów.
Szerokie schody prowadziły do większych budowli, otoczonych kolumnami wciąż zachowującymi jaskrawe barwy. Wygięte rogi dachów hardo wznosiły się ku górze. Drzwi wejściowe w formie ogromnych, starodawnych dziurek od klucza, zdawało się, skrywały coś zakazanego. Kolumny, zamiast typowych kapiteli, wieńczył skomplikowane sploty wsporników. Na podstawach wyobrażono dźwigających ciężary ludzi w łańcuchach lub łuskowate żmijowe pierścienie.
Podróżnicy minęli kwartał wysokich budynków i zatrzymali się przed gigantyczną, sądząc z wyglądu bardzo starą wieżą. Część jej dwunastu gzymsów obruszyła się, odsłaniając wewnętrzną strukturę skomplikowanych przejść, czerniejących w zmurszałych ścianach. Ziemian owiało dziwne przeczucie tajemnicy. Sprzyjały temu dwie złowieszcze figury, wykonane z grubego, zbielałego od wapiennych zacieków, metalu, strzegące podejścia do baszty.
Odziane w dziwne stroje, stały na szeroko rozstawionych nogach, groźnie zaciskając pięści i wypinając piersi. Starannie wykonane oblicza wyrażały tępe okrucieństwo. W szerokich, mocno zaciśniętych ustach, w głębokich bruzdach, biegnących od płaskiego nosa do podbródka, w wytrzeszczonych pod krzywymi brwiami oczach odzwierciedlało się nieodparte pragnienie, by zabijać, dręczyć, deptać i poniżać. Wszelkie podłości, do jakich tylko zdolny jest człowiek, zostały oddane przez rzeźbiarzy w tych odpychających licach.
— Tu nawet pachnie niemiło — zauważyła Tiwisa, naruszając ciężkie milczenie. Przykucając, zaczęła oglądać tłuste plamy na płytach. — Krew! Całkiem świeża krew!
Читать дальше