Wieczerowski patrzył na mnie z jakimś niezwykłym wyrazem twarzy.
— Wiesz, Dima — powiedział — humorystyczny aspekt tego, tej sytuacji, jakoś mi nie przyszedł do głowy.
— No bo naprawdę… Tylko sobie wyobraź… Oni się tam zbierają i zaczynają obliczać: na etologię pierścienic dajemy sto megawatów, na forsowanie takiego a takiego projektu siedemdziesiąt pięć gigawatów, na powstrzymanie Malanowa wystarczy dziesięć… któryś się sprzeciwia — dziesięć to za mało. Trzeba mu przecież zatruć życie telefonami — to po pierwsze. Podesłać koniak i babę — to dwa… — usiadłem, ścisnąłem dłonie między kolanami. — Jak tam sobie uważasz, ale mnie to śmieszy.
— Tak — zgodził się Wieczerowski — to dosyć zabawne. Nie za bardzo. Jednak masz dosyć ubogą wyobraźnię, Dima. Nawet dziwne, że wymyśliłeś te swoje kawerny.
— Jakie znowu kawerny! — powiedziałem. — Nie było żadnych kawern. I nie będzie. Nasi chłopcy nie pękają, obywatelu prokuratorze. Nic nie widziałem, nic nie słyszałem, dziobata Ninka potwierdzi, że mnie tam nie było… A w ogóle mój planowy temat to IK-spektometr, a cała reszta to inteligenckie tęsknoty, kompleks Galileusza…
Przez chwilę siedzieliśmy w ciszy. Cichutko zachrypiał czajnik, gotowy zakipieć, zaczai robić "pf-pf-pf".
— No, niech ci będzie — powiedziałem — mam ubogą wyobraźnię. Proszę bardzo. Ale musisz przyznać, że jeśli odrzucić te wszystkie niemiłe szczegóły, całość wygląda niezmiernie interesująco. Wychodzi jednak na to, że oni rzeczywiście istnieją. Hę było gadania, ile przypuszczeń, ile kłamstw… wymyślili jakieś kretyńskie talerze, baalbeskie werandy, a oni pomimo wszystko istnieją. Tylko oczywiście zupełnie inaczej, niż przypuszczaliśmy… Nawiasem mówiąc zawsze byłem przekonany, że kiedy oni nareszcie się ujawnią, będą absolutnie niepodobni do wszelkich naszych wyobrażeń na ich temat…
— Jacy znowu oni? — z roztargnieniem zapytał Wieczerowski. Zapalał właśnie zgasłą fajkę.
— Przybysze — odpowiedziałem. — Albo też, wyrażając się naukowo — supercywilizacja.
— A — powiedział Wieczerowski. — Rozumiem. Rzeczywiście nikt jeszcze nie wymyślił, że będą podobni do śledczego z zaburzeniami zachowania.
— Dobra, dobra — powiedziałem. Wstałem i zacząłem ustawiać na stole wszystko potrzebne do picia herbaty. — Ja mam może ubogą wyobraźnię, ale ty widocznie nie masz jej wcale.
— Zapewne tak jest — zgodził się Wieczerowski. — Absolutnie nie jestem w stanie wyobrazić sobie czegoś, co moim zdaniem nie istnieje. Na przykład flogiston, czyli gaz cieplny… albo, powiedzmy, eter kosmiczny… Nie, nie, zaparz świeżą, proszę cię… i nie żałuj herbaty.
— Sam wiem — osadziłem go. -Więc co mówiłeś o flogistonie?
— Nigdy nie wierzyłem w jego istnienie. I nigdy nie wierzyłem w supercywilizację. I flogiston, i supercywilizacje — to wszystko jest zbyt ludzkie. Jak u Baudelaire'a. Zbyt ludzkie, a więc — zwierzęce. Nie idzie od rozumu. Od niezrozumienia.
— Przepraszam bardzo! — powiedziałem, stojąc z czajniczkiem do zaparzania w jednej ręce i z paczką cejlońskiej w drugiej. — Sam przecież przyznałeś, że mamy do czynienia z supercywilizacją…
— W żadnym razie — powiedział Wieczerowski niewzruszenie — a mówiąc ściśle: w żadnym razie nie przyznałem niczego takiego. To wy uznaliście, że macie do czynienia z supercywilizacją. A ja wykorzystałem tę okoliczność, żeby wskazać wam właściwą drogę…
W dużym pokoju zadzwonił telefon. Wzdrygnąłem się i upuściłem pokrywkę od czajniczka.
— D-do diabła… — wymamrotałem, patrząc to na Wieczerowskiego, to na drzwi.
— Idź, idź — spokojnie powiedział Wieczerowski. — Ja zaparzę.
Nie od razu podniosłem słuchawkę. Ogarnęło mnie przerażenie. Kto mógł do mnie dzwonić, szczególnie o tej porze? Może pijany Weingarten? Siedzi tam sam jeden… Podniosłem słuchawkę.
— Tak?
Głos pijanego Weingartena powiedział:
— No, oczywiście, że nie śpi… Witaj, ofiaro superrozumu! Co tam u ciebie?
— Okay — odpowiedziałem z ogromną ulgą. — No, a jak ty?
— U nas wszystko w porządku… — oznajmił Weingarten. — P-pojechaliśmy do "Aus…Astorii"… Do "Austerii", zrozumiałeś?… Wzięliśmy pół litra — jakoś niepoważnie. Wtedy wzięliśmy jeszcze pół… Zabraliśmy te dwie połówki… inaczej mówiąc jednego całego litra… i teraz już się czujemy znakomicie. Może byś przyjechał?
— Nie mam ochoty — powiedziałem. — Siedzę z Wieczerowskim i pijemy sobie herbatę.
— Porzućcie wszelką nadzieję, którzy pijecie herbatę — powiedział Weingarten. — No dobra. Jakby coś — zadzwoń…
— Nie rozumiem — jesteś sam czy z Zacharem?
— Jesteśmy we trójkę — powiedział Weingarten. — To bardzo miłe. A więc w razie czego przyjeżdżaj. Cz… czekamy… — i odłożył słuchawkę.
Wróciłem do kuchni. Wieczerowski nalewał herbatę.
— Weingarten? — zapytał.
— Tak. To jednak przyjemnie, że w tym szaleństwie chociaż jedno zostało po dawnemu. Inwariantność wobec szaleństwa. Nigdy przedtem nie myślałem, że pijany Weingarten ma jakieś dobre strony.
— Co on ci powiedział? — zainteresował się Wieczerowski.
— Powiedział: porzućcie wszelką nadzieję, którzy pijecie herbatę.
Wieczerowski zaśmiał się z zadowoleniem. Lubił Weingartena, bardzo po swojemu, ale lubił. Uważał Weingartena za enfant terrible — ogromne, spocone enfant terrible.
— Chwileczkę — powiedziałem. — A gdzie cukierki? Aha!
Otworzyłem lodówkę i wyciągnąłem wspaniałą bombonierkę "Dama Pikowa".
— Widzisz?
— O! — z szacunkiem powiedział Wieczerowski.
— Pozdrowienia od supercywilizacji — powiedziałem. — Aha! Więc co ty mówiłeś? Całkiem mnie zbiłeś z tropu… Już wiem! Więc ty nadal twierdzisz…
— Aha… — powiedział Wieczerowski — twierdzę. Zawsze wiedziałem, że żadne supercywilizacje nie istnieją. A teraz, po tym wszystkim, co się stało — domyślam się, dlaczego nie istnieją.
— Poczekaj, poczekaj… — odstawiłem filiżankę. — Dlaczego i tak dalej — to wszystko teoria, ale ty mi powiedz… Jeśli to nie supercywilizacja… jeśli to nie są przybysze w najszerszym znaczeniu tego słowa, to kto to jest w takim razie? — ogarnął mnie gniew. — Czy ty wiesz coś, czy po prostu mielesz ozorem, zabawiasz się paradoksami? Jeden już się zastrzelił, drugiego przerobili na meduzę… Czego nam mącisz w głowach?
Nie, nawet gołym okiem było widać, że Wieczerowski nie zabawia się paradoksami, nie mąci nam w głowach. Jego twarz nagle poszarzała, pojawił się na niej wyraz znużenia i jakieś ogromne, do tej chwili starannie ukrywane, a teraz nagle ujawnione napięcie… albo może raczej upór — wściekły, niezłomny upór. Wieczerowski nawet przestał być podobny do siebie. Jego twarz, zwykle raczej nieco ospała, z takim niedbałym arystokratycznym wyrazem znudzenia, teraz jakby skamieniała. I znowu ogarnęło mnie przerażenie. W tym momencie po raz pierwszy przyszło mi do głowy, że Wieczerowski siedzi tu wcale nie po to, żeby mnie podtrzymać moralnie. I wcale nie dlatego zapraszał mnie do siebie na nocleg, a jeszcze wcześniej, żebym u niego posiedział i popracował. I chociaż bałem się straszliwie, poczułem nagle przypływ ogromnej litości, niczym właściwie nie uzasadnionej litości — opartej tylko na bardzo niejasnych odczuciach, a może dlatego, że tak nagle zmienił się na twarzy.
I przypomniałem sobie ni z tego, ni z owego, że mniej więcej trzy lata temu Wieczerowski leżał w szpitalu, ale niedługo, szybko go wypisano…
Читать дальше