— Po co mam to rozumieć? — zapytałem posępnie.
— Nie wiem. Może będzie ci lżej. A poza tym jeszcze chciałbym, żebyś zrozumiał — to nie na jeden dzień ani nawet na jeden rok. Myślę, że nawet nie na jedno stulecie. Nie ma się dokąd spieszyć — powiedział z uśmiechem. — Przed nami jeszcze miliard lat. Ale zaczynać można, i trzeba, już teraz. A ty… no cóż, przyjdzie ci poczekać. Aż Bobek przestanie być dzieckiem. Aż przywykniesz do tej myśli. Dziesięć lat, dwadzieścia lat nie odgrywa tu żadnej roli.
— Jeszcze jak odgrywa — powiedziałem, czując na swojej twarzy krzywy, wstrętny uśmieszek. — Za dziesięć lat będę kompletnie do niczego. A za dwadzieścia lat będzie mi już zupełnie wszystko jedno.
Wieczerowski nie odpowiedział nic, wzruszył ramionami i zaczął nabijać fajkę. Tak, oczywiście, bardzo chciał mi pomóc. Narysować jakąś perspektywę, udowodnić, że ja wcale nie jestem takim tchórzem, a on — bohaterem. Jest po prostu dwóch uczonych, zajmujemy się jednym zagadnieniem, tylko z obiektywnych przyczyn on może teraz pracować nad nim, a ja nie. Ale nie było mi lżej. Dlatego, że on pojedzie na Pamir i będzie tam siedzieć nad rewertazą Weingartena, nad feddingami Zachara, nad swoją niepojętą matematyką i wszystkim innym, a w niego będą walić piorunami kulistymi, nasyłać upiory odmrożonych alpinistów, a zwłaszcza alpinistki, spuszczać lawiny, demolować wokół niego czas i przestrzeń, i wreszcie go wykończą. A może nie wykończą. I może ustali tam prawidłowości powstawania piorunów kulistych i najść odmrożonych alpinistek… A może tego wszystkiego w ogóle nie będzie, będzie sobie spokojnie ślęczał nad naszymi bazgrołami i szukał — gdzie, w jakim punkcie przecięcia wnioski o teorii M-kawern i wnioski z ilościowej analizy wpływów kulturalnych USA na Japonię krzyżują się, i to na pewno będzie bardzo dziwny punkt przecięcia, i zupełnie możliwe, że w tym punkcie odnajdzie kluczyk do całej tej złowieszczej mechaniki, a nawet, być może, klucz do sterowania nią… A ja zostanę w domu, jutro odbiorę z lotniska Bobka i teściową, i wszyscy razem pójdziemy kupować półki na książki.
— Zatłuką cię tam — powiedziałem bez nadziei.
— Niekoniecznie — powiedział Wieczerowski. — A poza tym przecież ja tam nie będę sam… i nie tylko tam… i nie tylko ja…
Patrzyliśmy sobie w oczy, i za grubymi szkłami jego okularów nie było ani napięcia, ani wysilonej odwagi, ani płomiennego poświęcenia — tylko wyłącznie rudy spokój i rude przekonanie, że wszystko powinno być właśnie tak i tylko tak.
I już nic więcej nie powiedział, a mnie się wydawało, że mówi. Nie ma się dokąd spieszyć — mówi. Do końca świata jeszcze miliard lat, mówi. Można wiele, bardzo wiele zrobić, jeśli rozumieć i nie poddawać się, nie poddawać się i rozumieć. I jeszcze wydawało mi się, że mówi: "Umiał na papierze bazgrać w blasku świeczki! Wiedział, za co umiera na brzegu Czarnej Rzeczki…". A w uszach brzmiał jego zadowolony śmiech, postękiwanie wellsowskiego Marsjanina.
Spuściłem oczy. Siedziałem skulony, przyciskając oburącz do brzucha swoją białą teczkę, i powtarzałem w myśli po raz dziesiąty, po raz dwudziesty powtarzałem w myśli: "…I odtąd wciąż widzę przed sobą kręte, ślepe, ciemne ścieżki prowadzące donikąd…".