Irka coś tam mówiła o Sniegowoju, coś wspominała, kąciki jej ust smutnie opadły ("…nawet nie ma od kogo pożyczyć papierosa"), a ja piłem kawę malutkimi łykami i myślałem, że zupełnie nie wiem, jak mam postąpić, że póki nie zdecydowałem, czy opowiedzieć Irce o wszystkim, czy nie, nie warto chyba zaczynać rozmowy ani o Lidce, ani o dziale zamówień w "Delikatesach", dlatego że zarówno z Lidką, jak i z "Delikatesami" sprawa wygląda wysoce niejasno, a mówiąc szczerze właściwie bardzo jasno, ponieważ minęło już tyle czasu, a Irka ani słowem nie wspomniała ani o swojej przyjaciółce, ani o swoim zamówieniu. Oczywiście, Irka mogła zapomnieć. Po pierwsze była straszliwie zdenerwowana, a po drugie ona zawsze o wszystkim zapomina, ale lepiej jednak nie drażnić licha i nie zaczynać rozmów na śliskie tematy. Zresztą maleńki próbny balonik może i warto wypuścić.
Wybrałem odpowiedni moment, kiedy Irka przestała mówić o Sniegowoju i przeszła na weselszy temat, jak Bobek wpadł do rowu, a w ślad za nim teściowa, i zapytałem niedbałym tonem:
— No, a co słychać u twojej Lidki?
Mój maleńki próbny balonik w praktyce okazał się trochę przyciężki i toporny. Irka wytrzeszczyła oczy:
— Jaka znowu Lidka?
— No, ta twoja… ze szkoły…
— Ponomariowa? A skąd ci nagle przyszła do głowy?
— Tak… wymamrotałem. — Przypomniałem sobie… — nie pomyślałem o takim kontrpytaniu. — Odessa, "Pancernik Potiom-kin"… Po prostu przypomniałem sobie i koniec! Czego się czepiasz?
Irka kilkakrotnie mrugnęła, patrząc na mnie, a potem powiedziała:
— Spotkałam ją. Wyładniała, chłopy jej przejść nie dają… Powstała pauza. O do diabła, jak ja nie lubię kłamać! Dobrze mi tak! Pod badawczym spojrzeniem Irki postawiłem na talerzyku pustą filiżankę, zapytałem fałszywym głosem: "Ciekawe, jak tam nasze drzewo?", podszedłem do drzwi balkonowych i wyjrzałem. Dobrze, tak czy inaczej, z Lidką wszystko jest jasne, teraz już ostatecznie. No więc, jak tam nasze drzewo?
Drzewo było na miejscu. Tłum się rozszedł. Właśnie pod drzewem stało teraz trzech dozorców, dwaj milicjanci, hydraulik i Kefir. Obok żółty samochód patrolowy. Wszyscy (oprócz samochodu, oczywiście) patrzyli na drzewo i najwidoczniej wymieniali poglądy na temat, co teraz robić i co to wszystko znaczy. Jeden z milicjantów zdjął czapkę i ocierał ogoloną głowę chustką do nosa. Na podwórku było już upalnie i do powszedniego zapachu rozpalonego asfaltu, kurzu i benzyny dołączył się inny zapach — leśny, dziwaczny. Ogolony milicjant nagle włożył czapkę, schował chustkę, przykucnął i zaczął grzebać palcami w poszarpanej ziemi. Pośpiesznie odszedłem od balkonu.
Irka była już w łazience. Szybko sprzątnąłem ze stołu i zmyłem naczynia. Strasznie chciało mi się spać, ale wiedziałem, że nie zasnę. Teraz już chyba nigdy nie zasnę, może dopiero wtedy, kiedy skończy się ta historia. Zadzwoniłem do Wieczerowskiego. Już słuchając sygnałów przypomniałem sobie, że Wieczerowskiego nie powinno być w domu, że ma dziś egzaminy aspirantów, ale zanim zdążyłem to domyśleć do końca, ktoś podniósł słuchawkę.
— Jesteś w domu? — zapytałem głupio.
— Jak by ci tu powiedzieć… — odparł Wieczerowski.
— Dobra, dobra — powiedziałem. — Widziałeś drzewo?
— Tak.
— Jak sądzisz?
— Przypuszczam, że tak — powiedział Wieczerowski. Spojrzałem w stronę łazienki i zniżywszy głos wyszeptałem:
— Mam wrażenie, że to moja zasługa.
— Tak?
— Aha. Zamierzałem uporządkować brudnopisy.
— Uporządkowałeś?
— Nie do końca. Zaraz usiądę i spróbuję skończyć. Wieczerowski przez chwilę milczał.
— A po co? — zapytał po jakimś czasie.
Zawahałem się.
— N-nie wiem… Nagle przyszła mi ochota przepisać wszystko na czysto… Nie wiem. Chyba z rozpaczy. Strasznie mi żal. A ty co, nigdzie dziś nie wychodzisz?
— Zdaje się, że nie. Jak Irka?
— Szczebiocze — powiedziałem. Wargi mimo woli rozciągnęły mi się w uśmiechu. — Przecież znasz Irkę. Jak woda z gęsi.
— Opowiedziałeś jej?
— Coś ty! Oczywiście, że nie.
— A właściwie dlaczego "oczywiście"?
Chrząknąłem.
— Rozumiesz, Filipie, sam ciągle się zastanawiam: opowiedzieć jej czy nie. I nie wiem. Nie mogę nic wymyślić.
— Jeśli nie wiesz, co robić — oznajmił Wieczerowski — nie rób nic.
Chciałem mu powiedzieć, że co jak co, ale to wiem i bez niego, ale wtedy Irka zakręciła prysznic, więc powiedziałem spiesznie:
— No dobra, biorę się do roboty. Dzwoń, jeśli coś, będę w domu.
Irka ubrała się, podmalowała, cmoknęła mnie w nos i pobiegła. Położyłem się na kozetce na brzuchu, głowę złożyłem na rękach i zacząłem myśleć. Niezwłocznie przybył Kalam, wlazł mi na plecy i wyciągnął się wzdłuż kręgosłupa. Był miękki, gorący i wilgotny. I wtedy zasnąłem. To było jak zapaść. Świadomość znikła, a potem znowu się pojawiła. Na moich plecach nie było już Kala-ma i ktoś dzwonił do drzwi. Naszym umówionym sygnałem — ta-ta-ta, ta-ta. Sturlałem się z kozetki. Głowę miałem jasną i czułem się jakoś niebywale bojowo. Byłem gotów na powitanie śmierci, pośmiertnej sławy. Wiedziałem, że to początek nowego cyklu, ale strachu już nie było — tylko zła, rozpaczliwa determinacja.
A za drzwiami stał tylko Weingarten. Zupełnie nieprawdopodobna historia — był jeszcze bardziej spocony, wytrzeszczony i rozchełstany niż wczoraj.
— Co to za drzewo? — zapytał mnie wprost od progu. Też nie do uwierzenia; te słowa wymówił szeptem.
— Możesz głośno — powiedziałem. — Wejdź.
Wszedł, ostrożnie stąpając i rozglądając się na wszystkie strony, wsunął pod wieszak dwie ciężkie siatki z wielkimi papierowymi teczkami i wytarł mokrą dłonią mokrą szyję. Za ogon wciągnąłem Kalama do przedpokoju i zatrzasnąłem drzwi.
— No? — zapytał Weingarten.
— Jak widzisz — odpowiedziałem. — Chodź do pokoju.
— Drzewo to twoja robota?
— Moja.
Usiedliśmy — ja przy biurku, on w fotelu obok. Z rozpiętej u dołu nylonowej kurtki wystawał wielki włochaty brzuch, niedbale osłonięty siatkowym podkoszulkiem. Weingarten sapał, dyszał, wycierał pot, następnie zaczął wić się w fotelu, żeby wyciągnąć papierosy z tylnej kieszeni. Przy tym klął półgłosem najgorszymi wyrazami, nie adresowanymi konkretnie do nikogo.
— A więc walka jednak trwa… — powiedział w końcu, wydmuchując potężne strumienie dymu z włochatych nozdrzy. — Lepiej wobec tego umrzeć stojąc, niż żyć tram-tararam, na kolanach… Idiota! — wrzasnął. — Czy ty chociaż zszedłeś na dół? Łomie nieszczęsny! Chociaż widziałeś, jak wywaliło? Przecież to był wybuch! A gdyby tak pod twoją dupą? Tram-tararam, i tram, i tara-ram!
— Czego się wydzierasz! — zapytałem. — Chcesz waleriany?
— Masz wódkę? — zapytał Weingarten.
— Nie.
— Może być wino.
— Niczego nie mam. Coś ty do mnie przywlókł?
— Swojego Nobla! — wrzasnął Weingarten. — Przyniosłem Nobla, tylko nie tobie, idioto!… Starczy ci własnych kłopotów! — zaczął wściekle rozpinać kurtkę od góry, oderwał guzik i zaklął. — Ostatnio jakaś posucha na idiotów — oznajmił. — W naszych czasach, stary, większość całkiem słusznie uważa, że lepiej być zdrowym i bogatym niż biednym i chorym. Dużo nam nie trzeba — wagonik chleba, wagonik kawioru, może być nawet czarny kawior na białym chlebie… To nie dziewiętnasty wiek, mój stary — powiedział serdecznie. — Dziewiętnasty wiek już dawno umarł i został pogrzebany, a wszystko, co z niego zostało, to tylko miazmaty i nic więcej. Całą noc nie spałem. Zachar chrapie, ten jego upiorny synek także, a ja nie śpię, żegnam się z przeżytkami dziewiętnastego wieku w swojej świadomości. Dwudziesty wiek, mój stary, to ścisłe wyliczenia i żadnych emocji! Emocje, jak wiadomo, to tylko niedobór informacji, i nic ponadto. Duma, honor, potomkowie — to wszystko szlacheckie zabobony. Atos, Portos i Aramis. Ja tak nie mogę. Ja tak nie umiem, tram-tararam! Problem hierarchii wartości? Proszę bardzo. Najcenniejsze na świecie — to moja osobowość, moja rodzina i moi przyjaciele. Całą resztę niechaj piekło pochłonie. Reszta jest poza granicami mojej odpowiedzialności. Walczyć? Z przyjemnością. O siebie. O rodzinę, o przyjaciół. Do ostatniej kropli, bez litości. Ale o ludzkość? O godność Ziemianina? O prestiż galaktyczny? Za nic! Ja się nie biję o słowa! Mam ważniejsze zmartwienia! A ty — jak tam sobie chcesz. Ale nie radzę ci być idiotą.
Читать дальше