Arkadij i borys Strugaccy
Przenicowany świat
Tytuł: Przenicowany świat (Obitajemyj ostrow)
Autor: Arkadij i Borys Strugaccy
Tłumaczenie: Tadeusz Gosk i Magdalena Koziej
Autor okładki: Jacek Kopalski
Wydawca: Prószyński i S-ka
Miejsce wydania: Warszawa
Maksym uchylił pokrywę włazu, wysunął się na zewnątrz i ostrożnie popatrzył w niebo. Niebo zwisało bardzo nisko i było jakieś surowe, pozbawione tej przejrzystej lekkości, która pozwalała się domyślać bezmiaru kosmosu i mnogości wypełniających go zaludnionych światów. To nie był nieboskłon, lecz prawdziwa biblijna opoka, twarda, nieprzenikliwa i równomiernie fosforyzująca. Miejscowy Atlas musiał być nie lada siłaczem! Maksym poszukał w zenicie dziury wybitej przez jego statek, ale dziury nie było. Były jedynie dwa wielkie czarne kleksy, rozpływające się niczym dwie krople tuszu wpuszczone do wody. Maksym otworzył właz i zeskoczył w wysoką trawę.
Powietrze było gęste i gorące. Pachniało kurzem, starym żelastwem, rozgniecionymi roślinami i życiem. Pachniało też śmiercią, dawną i niepojętą. Trawa sięgała do pasa, w pobliżu ciemniały zarośla jakichś krzewów i bezładnie sterczały smętne, pokrzywione drzewa. Było prawie widno, jak w księżycową noc na Ziemi, ale bez księżycowych cieni i zamglonego księżycowego błękitu. Wszystko było szare, zakurzone i płaskie. Statek stał na dnie ogromnej kotliny o łagodnych zboczach. Otaczający go teren wyraźnie się wznosił ku nieostremu, rozmytemu horyzontowi. Maksym ze zdziwieniem stwierdził, że tuż obok płynęła wielka i spokojna rzeka; płynęła na zachód.
Maksym obszedł statek wokoło, przesuwając palcami po jego zimnym, lekko wilgotnym boku. Znalazł ślady uderzeń tam, gdzie się ich spodziewał. Głębokie wgniecenie pod pierścieniem indykacyjnym zjawiło się wtedy, kiedy statek nagle podskoczył do góry i przechylił się na bok tak gwałtownie, że autopilot „stracił głowę”, i Maksym musiał pośpiesznie przejąć stery. Rozdarcie pancerza przy prawym wizjerze powstało dziesięć sekund później, kiedy statek stanął dęba i zzezowaciał. Maksym znowu popatrzył w niebo. Czarnych kleksów już prawie nie było widać. Atak meteorytowy w stratosferze. Prawdopodobieństwo: zero całych, zero, zero… Ale przecież każde prawdopodobne wydarzenie musi wreszcie kiedyś nastąpić…
Maksym wsunął się do kabiny, przełączył sterowanie na samoremont, uruchomił autoanalizator i skierował się ku rzece. Przygoda. Fakt. Ale co dla nas znaczą takie przygody. Nuda. W GOZ-ie — Grupie Otwartego Zwiadu — nawet przygody są zrutynizowane. Atak meteorytowy, uszkodzenie ciała, atak promienisty, awaria przy lądowaniu…
Wysoka, łamliwa trawa szeleściła i chrzęściła pod nogami. Z jękliwym brzęczeniem nadleciała chmara jakichś komarów, pokręciła się koło twarzy i odleciała. Poważni, dorośli ludzie nie latają w Grupie Otwartego Zwiadu. Dorośli, poważni ludzie mają swoje własne poważne, dorosłe sprawy i w dodatku wiedzą, że te wszystkie obce planety są w gruncie rzeczy jednakowe i tak samo nużące. Jednostajnie nużące. Nużąco jednostajne… Co innego, jeżeli się ma dwadzieścia lat, jeżeli właściwie niczego porządnie się nie umie i na dobrą sprawę nie wie, co by się chciało umieć, jeżeli nie potrafi się cenić swego największego skarbu — czasu, jeżeli dominantą dwudziestoletniej osobowości, tak samo jak dziesięć lat temu, pozostaje nie głowa, lecz ręce i nogi; jeżeli, jeżeli, jeżeli… Wówczas proszę bardzo. Możesz wtedy wziąć katalog, otworzyć go na dowolnej stronie, dotknąć palcem dowolnego wiersza i lecieć przed siebie, odkrywać planetę, nazywać ją własnym imieniem, określać dane fizyczne, walczyć z potworami, gdy na takowe natrafisz, nawiązywać kontakty — jeśli jest z kim, zabawiać się w Robinsona — jeśli nikogo nie znajdziesz… Nie znaczy to przy tym wcale, że to wszystko zrobiłeś na darmo. Podziękują ci, powiedzą, że wniosłeś cenny wkład. Jakiś wybitny specjalista zaprosi cię na szczegółową rozmowę… Uczniowie, zwłaszcza trójkowicze z młodszych klas, będą na ciebie spoglądać z szacunkiem… Ale gdy spotkasz swojego nauczyciela, zapyta cię tylko: „Ciągle jeszcze jesteś w GOZ-ie?” i zmieni temat rozmowy, a jego twarz będzie wyrażać smutek i poczucie winy, gdyż czuje się odpowiedzialny za to, że nadal jesteś w GOZ-ie; ojciec zaś powie: „Hm…” i niepewnie zaproponuje ci posadę laboranta, mama powie: „Maksiu, przecież ty zupełnie nieźle rysowałeś w dzieciństwie…”, a Oleg: „Jak długo można? Przestań się wreszcie wygłupiać!…”; Jenny natomiast: „Przedstawiam ci mojego męża”. I co najgorsze — wszyscy będą mieli rację, wszyscy — oprócz ciebie. A ty wrócisz do centrali GOZ-u i starając się nie patrzyć na dwóch takich samych półgłówków szperających w katalogach przy sąsiednim regale weźmiesz kolejny tom, otworzysz go na pierwszej z brzegu stronicy i tkniesz palcem…
Maksym stanął na skraju urwiska i obejrzał się. Poza nim poruszała się, prostowała przydeptana trawa, koślawe drzewa czerniały na tle nieba i świecił malutki krążek otwartego włazu. Wszystko wyglądało bardzo powszednio. No, dobrze — powiedział do siebie. — Od każdego według jego możliwości. Dobrze byłoby znaleźć cywilizację. Potężną, starożytną, mądrą i w dodatku ludzką…
Zszedł ku rzece.
Rzeka była istotnie wielka, powolna i gołym okiem było widać, jak opadała ze wschodu i wznosiła się ku zachodowi. (Refrakcja musi tu być potworna…) Było też widać, że drugi brzeg jest łagodny i porośnięty trzciną, a o kilometr w górę rzeki sterczą z wody jakieś słupy, krzywe belki i poskręcane kratownice, kosmate od pnączy. Cywilizacja — pomyślał Maksym bez szczególnego podniecenia. Dokoła wyczuwał wiele żelaza i jeszcze coś nieprzyjemnego, dusznego, a kiedy zaczerpnął garść wody, zrozumiał, że to radioaktywność, dosyć silna i zjadliwa. Rzeka niosła substancje promieniotwórcze i Maksym pojął, że z tej cywilizacji będzie niewiele pożytku, że z kontaktami lepiej w ogóle nie zaczynać, tylko zrobić standardowe analizy, ze dwa razy chyłkiem oblecieć planetę wzdłuż równika i zbierać się do powrotu. Na Ziemi przekazać materiały zasępionym panom ze Służby Bezpieczeństwa Galaktycznego, którzy już wiele rzeczy w swoim życiu widzieli, a samemu jak najszybciej zapomnieć o wszystkim.
Strzepnął z obrzydzeniem palcami i wytarł je o piasek. Potem przykucnął i zamyślił się. Próbował wyobrazić sobie mieszkańców tej z pewnością niezbyt szczęśliwej planety. Gdzieś za lasami było miasto, z pewnością niezbyt piękne, brudne fabryki zanieczyszczające rzeki radioaktywnymi pomyjami, brzydkie cudaczne domy pod żelaznymi dachami. Dużo ścian, mało okien, brudne szczeliny pomiędzy domami zawalone odpadkami i truchłami zwierząt domowych, głęboka fosa wokół miasta i zwodzone mosty… Chociaż nie, to wszystko było przed fabrykami… No i ludzie. Spróbował wyobrazić sobie tych ludzi, ale nie zdołał. Wiedział tylko, że noszą bardzo dużo odzieży, że są po prostu zapakowani w grubą, szorstką tkaninę, a wysokie białe kołnierze obcierają im szyje. Potem zobaczył ślad na piasku.
Ślady bosych nóg. Ktoś zlazł z urwiska i wszedł do rzeki. Ktoś o wielkich szerokich stopach, ciężki, krzywonogi i niezręczny. Niewątpliwie humanoid, ale u nóg miał po sześć palców. Postękując i sapiąc spełzł z urwiska, przekuśtykał po piasku, zanurzył się z pluskiem w radioaktywnej wodzie, parskając popłynął na drugi brzeg i ukrył się w trzcinach.
Читать дальше