Zatrzymał się i zaczął nasłuchiwać. Gdzieś w głębi chaszczy rozległ się monotonny głuchy łoskot. Maksym uprzytomnił sobie, że już dawno słyszał ten hałas, ale dopiero teraz zwrócił nań uwagę. To nie było zwierzę ani wodospad, to był mechanizm, jakaś barbarzyńska maszyna. Machina chrypiała, porykiwała, zgrzytała metalem i rozsiewała nieprzyjemne, rdzawe wonie. I się zbliżała.
Maksym pochylił się i wzdłuż pobocza bezszelestnie pobiegł jej naprzeciw. Nagle gwałtownie się zatrzymał. Z rozpędu o mało nie wskoczył na skrzyżowanie. Drogę pod kątem prostym przecinała inna szosa. Bardzo brudna, przeorana obskurnymi koleinami, pokryta sterczącymi odłamkami betonowej nawierzchni i bardzo, ale to bardzo radioaktywna. Maksym przykucnął i spojrzał w lewo. Łoskot silnika i metaliczne zgrzyty dobiegały stamtąd. Grunt pod nogami zaczął wibrować. Maszyna się zbliżała.
Chwilę później pokazała się. Była nieprzyzwoicie wielka, gorąca, smrodliwa, cała z nitowanego metalu. Potwornymi gąsienicami oblepionymi błotem miażdżyła drogę i nie mknęła, nie toczyła się, lecz parła do przodu brzęcząc obluzowanymi blachami. Garbaty niechlujny stwór nafaszerowany surowym plutonem pół na pół z lantanowcami, tępy, groźny, bezradny i niebezpieczny minął skrzyżowanie i parł dalej chrzęszcząc i zgrzytając rozgniatanym betonem. Pozostawił za sobą chmurę rozpalonej duszności, skrył się w lesie i ciągle ryczał, wiercił się, porykiwał, aż wreszcie ucichł w oddali.
Maksym złapał oddech i odpędził komary. Był wstrząśnięty. Nigdy w życiu nie widział niczego równie idiotycznego i żałosnego. Taak — pomyślał sobie. Promienników pozytronowych tu się nie zdobędzie. Popatrzył na ślady potwora i zauważył nagle, że poprzeczna szosa nie jest zwyczajną drogą, lecz przesieką, wąską szczeliną w lesie. Drzewa nie przysłaniały nieba jak na pierwszej drodze. Może go dopędzić? — pomyślał. Zatrzymać, wygasić kocioł… Wsłuchał się. W lesie rozległ się łomot i trzask. Potwór tarzał się w gąszczu, jak hipopotam w bagnie. Później łoskot silnika znów się zaczął przybliżać. Potwór wracał. Znów sapanie, ryk, fala smrodu, jazgot i pobrzękiwanie i oto machina mija skrzyżowanie i prze tam, skąd dopiero co przyszła… Nie — powiedział Maksym. — Nie chcę z nią zaczynać. Nie lubię złych zwierząt i barbarzyńskich automatów… Poczekał, aż potwór zniknie, wyszedł z krzaków, rozpędził się i jednym susem przesadził skażone skrzyżowanie.
Przez jakiś czas szedł bardzo szybko i głęboko oddychał uwalniając płuca od wyziewów żelaznego hipopotama. Potem znów powrócił do kroku marszowego. Myślał o tym, co zobaczył w ciągu dwóch pierwszych godzin pobytu na swojej zaludnionej wyspie i próbował połączyć w jedną logicznie spójną całość wszystkie sprzeczne i przypadkowe obserwacje. Ale było to ponad jego siły. Ten świat wydawał się bajkowy, a nie rzeczywisty. Bajeczny był ten las zapchany starym żelastwem, bajkowe istoty gaworzyły w nim niemal ludzkimi głosami; stara, nie używana droga — niczym w baśni prowadziła do zaczarowanego zamku i niewidzialni, źli czarownicy starali się przeszkadzać człowiekowi, który trafił w te okolice. Na dalekich rubieżach obrzucili go meteorytami, a kiedy to nic nie dało — spalili statek, schwytali w pułapkę i poszczuli żelaznym smokiem. Smok okazał się jednak zbyt stary i głupi, czarownicy już pewnie spostrzegli swoje potknięcie i teraz szykują coś nowocześniejszego…
— Słuchajcie — powiedział do nich Maksym. — Ja przecież nie mam zamiaru odczarowywać waszych zamków i budzić waszych śpiących królewien, chciałbym tylko zobaczyć się z którymś z was, wystarczająco potężnym, aby potrafił wyczarować mi promienniki pozytronowe…
Ale źli czarownicy nie chcieli o niczym słyszeć. Najpierw ułożyli w poprzek szosy ogromne zmurszałe drzewo, później zniszczyli betonową nawierzchnię, wykopali w ziemi ogromny dół i napełnili go promieniotwórczym błockiem, a kiedy i to nie pomogło, kiedy komary nie miały już siły kąsać, wtedy, już nad ranem, wypuścili z lasu zimną, złą mgłę. We mgle Maksymowi zrobiło się chłodno, więc zaczął biec dla rozgrzewki. Mgła była lepka, oleista, zalatywała mokrym metalem i zgnilizną. Wkrótce jednak zapachniało dymem i Maksym zrozumiał, że gdzieś w pobliżu płonie żywy ogień.
Wstawał świt i niebo zajaśniało już poranną szarością, kiedy zobaczył — w bok od drogi — ognisko i niską, kamienną budowlę, starą i porośniętą mchem, z zapadniętym dachem i pustymi, czarnymi oknami. Tubylców nie było widać, ale Maksym czuł, że są gdzieś w pobliżu, że niedawno tu byli i że prawdopodobnie wkrótce wrócą. Skręcił z szosy, przeskoczył przydrożny rów i zapadając się po kostki w gnijących liściach podszedł do ogniska.
Ognisko powitało go dobrym, pierwotnym ciepłem, przyjemnie łechcącym atawistyczne instynkty. Tu wszystko było zwyczajne. Można było nie witając się z nikim przykucnąć, wyciągnąć ręce nad ogniem i czekać w milczeniu, aż gospodarz tak samo bez słowa poda gorący kęs i gorący kubek. Gospodarza wprawdzie nie było, ale nad ogniem wisiał okopcony kociołek z ostro pachnącą strawą, a trochę dalej poniewierały się dwie kapoty z grubej tkaniny, brudny, opróżniony do połowy worek z szelkami, ogromne kubki z pogniecionej blachy i jeszcze jakieś inne żelazne przedmioty o niejasnym przeznaczeniu.
Maksym usiadł przy ognisku i ogrzał się patrząc w płomienie. Następnie wstał i wszedł do domu. Właściwie z całego domu pozostał jedynie kamienny zrąb. Przez połamane belki nad głową prześwitywało poranne słońce, na zgniłe deski podłogi strach było wejść, a po kątach rosły kępki malinowych grzybów. Grzyby były w zasadzie trujące, ale jeśli się je dobrze podpiecze, będzie je można bez obawy zjeść. Zresztą myśl o jedzeniu natychmiast zniknęła, kiedy Maksym dojrzał w półmroku pod ścianą czyjeś kości przemieszane z wypłowiałymi łachmanami. Zrobiło mu się nieprzyjemnie, odwrócił się, zszedł po zrujnowanych schodkach, złożył dłonie w trąbkę i wrzasnął na całe gardło: — Hop, hop, hop, sześciopalczaści! — Echo prawie natychmiast ugrzęzło we mgle pomiędzy drzewami. Nikt nie odpowiedział, tylko jakieś ptaszki nad głową zapiszczały zdenerwowanymi głosikami.
Maksym wrócił do ogniska, podrzucił parę gałązek do ognia i zajrzał do kociołka. Polewka kipiała. Rozejrzał się wokoło, znalazł coś w rodzaju łyżki, powąchał ją, wytarł trawą i znów powąchał… Potem ostrożnie zebrał szarawe szumowiny i strząsnął je na węgle. Zamieszał zupę, zaczerpnął z brzegu, podmuchał i spróbował. Okazała się całkiem niezła, coś w rodzaju polewki z wątroby tachorga, tylko bardziej ostra w smaku. Maksym odłożył łyżkę, pieczołowicie, obiema rękami zdjął kociołek z ognia i postawił na trawie. Potem znów się rozejrzał i powiedział głośno: — Śniadanie gotowe! — Nie opuszczało go wrażenie, że gospodarze są gdzieś tuż obok, ale widział jedynie nieruchome, mokre od mgły krzewy i czarne, poskręcane pnie drzew. Słyszał zaś tylko potrzaskiwanie ognia i pracowite ptasie nawoływania. — No dobrze — powiedział na głos. — Róbcie, jak chcecie, a ja nawiązuję kontakt. — Bardzo szybko zasmakował w tej strawie. Czy to łyżka była zbyt wielka, czy też odwieczne instynkty wzięły górę, w każdym razie ani się spostrzegł, jak wychłeptał trzecią część kociołka. Wówczas odsunął się z żalem od niego, usiadł, starannie wytarł łyżkę, ale nie wytrzymał i jeszcze raz zaczerpnął z samego dna tych apetycznych, rozpływających się w ustach brunatnych grudek przypominających trepangi, odsunął się zupełnie, znów wytarł łyżkę i położył ją w poprzek kociołka.
Читать дальше