— Wiesz, postanowiłem zajrzeć do ciebie… — wciąż tym sztucznym tonem, który zupełnie nie pasował do nieśmiałego uśmiechu i kulturalnego wyglądu, mówił Zachar. — Weingarten gdzieś przepadł, żeby go diabli wzięli… Dzwonię do niego przez cały dzień — nie ma. A ja właśnie szedłem do Filipa… e… Pawłowicza, więc myślę sobie, wstąpię, może on tu jest…
— Filip Pawłowicz?
— Nie, skądże, Walentin… Weingarten.
— On również poszedł do Filipa Pawłowicza — powiedziałem.
— Ach tak! — z ogromną radością powiedział Zachar. — Dawno?
— Chyba z godzinę temu…
Twarz Zachara na moment zastygła — zauważył tłuczek w moim ręku.
— Gotujesz obiad? — zapytał i nie czekając na odpowiedź, dodał pospiesznie: — Nie będę dłużej przeszkadzać, pójdę… — ruszył do drzwi, ale przystanął. — Zupełnie zapomniałem… To znaczy, nie zapomniałem właściwie, tylko nie wiem… Filip Pawłowicz… Pod którym on mieszka?
Powiedziałem.
— Aha, aha… Bo to wiesz, on do mnie zadzwonił, a ja… jakoś zapomniałem… w czasie rozmowy…
Zrobił jeszcze kilka kroków do tyłu i otworzył drzwi.
— Rozumiem, rozumiem — powiedziałem. — A gdzie synek?
— Wszystko się skończyło! — zawołał radośnie, zrobił krok na klatkę schodową i…
20…do generalnych porządków w tym chlewie. Ledwie odparłem atak. Stanęło na tym, że teraz skończę robotę, usiądę, a Irka, jeśli już zupełnie nie ma lepszego zajęcia, jeśli już ją tak przypiliło, jeśli absolutnie nie jest w stanie poleżeć w wannie z ostatnim numerem "Światowej Literatury", niech posegreguje bieliznę do prania i zajmie się pokojem Bobka. A ja biorę na siebie duży pokój, ale nie dzisiaj, tylko jutro. Morgen, Morgen, nur nicht heute. Ale w takim razie na wysoki połysk, do ostatniego śmiecia.
Usiadłem za biurkiem i czas jakiś wszystko było cicho i spokojnie. Pracowałem, i to pracowałem z przyjemnością, ale z jakąś niezwykłą przyjemnością. Nigdy przedtem nie odczuwałem niczego podobnego. Czułem dziwne, posępne zadowolenie, byłem z siebie dumny, zdejmowałem przed sobą kapelusz. Przypuszczałem, że tak powinien się czuć żołnierz, który został z karabinem maszynowym, żeby ubezpieczyć ogniem odchodzący oddział — jest sam, wie, że zostanie tu na zawsze, że nigdy nie zobaczy już nic więcej oprócz błotnistego pola, biegnących sylwetek w obcych mundurach i niskiego, posępnego nieba, ale wie, że tak być powinno, że to jest słuszne, że inaczej nie wolno, i może być z siebie dumny. Ale jakiś strażnik w moim mózgu przez cały czas, kiedy pracowałem, uważnie i czujnie nadsłuchiwał, obserwował wszystko dookoła, pamiętał, że nic nie jest skończone, że wszystko trwa nadal i że pod ręką, w szufladzie biurka, leży przerażający tłuczek z toporkiem. I w jakimś momencie ten strażnik zmusił mnie do podniesienia głowy, ponieważ w pokoju coś się działo.
Właściwie nie działo się nic nadzwyczajnego. Przed biurkiem stała Irka i patrzyła na mnie w milczeniu. Ale jednak coś się stać musiało, coś całkiem nieprawdopodobnego, nie mieszczącego się w głowie, dlatego że Irka miała oczy wielkie jak filiżanki i obrzmiałe wargi. Nie zdążyłem powiedzieć nawet słowa, kiedy rzuciła wprost na moje papiery jakąś różową szmatkę. Machinalnie podniosłem tę szmatkę — to był stanik.
— Co to jest? — zapytałem kompletnie ogłupiały, patrząc to na Irkę, to na stanik.
— To jest stanik — obcym głosem powiedziała Irka, odwróciła się do mnie plecami i poszła do kuchni.
Zdrętwiały od najgorszych przeczuć obracałem w ręku szmatkę z różowej koronki i nic nie rozumiałem. Ki diabeł? Dlaczego stanik? I nagle przypomniałem sobie inwazję oszalałych kobiet u Zachara. Zdjął mnie strach o Irkę. Rzuciłem stanik i pobiegłem do kuchni.
Irka siedziała na taborecie z łokciami na stole i z głową w dłoniach. Między palcami prawej ręki dymił papieros.
— Nie dotykaj mnie — powiedziała strasznym i spokojnym głosem.
— Irka! — powiedziałem żałośnie. — Irka! Źle się czujesz?
— Zwierzę — powiedziała niezrozumiale, oderwała dłoń od włosów i uniosła do ust drżący papieros. Zobaczyłem wtedy, że płacze.
…Pogotowie? Nie pomoże, nie pomoże, po co pogotowie? Brom? Waleriana? Boże, jaką ona ma twarz… Złapałem szklankę i nalałem wody z kranu.
— Teraz wszystko jest jasne… — powiedziała Irka, zaciągając się spazmatycznie i odsuwając łokciem szklankę. — I ta depesza, i w ogóle wszystko… Dno… Kim ona jest?
Usiadłem i wypiłem łyk wody ze szklanki.
— Kto? — zapytałem tępo.
Przez sekundę wydawało mi się, że Irka chce mnie uderzyć.
— Jakie subtelne bydlę — powiedziała ze wstrętem. — Nie chciał splugawić małżeńskiego tapczanu… Ach, jakie to szlachetne… Więc zabawiał się w pokoju dziecka…
Wypiłem wodę do końca, spróbowałem odstawić szklankę, ale ręka mnie nie słuchała. Lekarza! — wirowało mi po głowie. Natychmiast lekarza!
— Dobrze — powiedziała Irka. Na mnie już nie patrzyła. Patrzyła w okno i paliła, zaciągając się bez przerwy. — Dobrze, zostawmy to. Sam zawsze mówiłeś, że miłość to umowa. Bardzo ładnie to brzmiało — miłość, przyjaźń, szczerość… Tylko chyba mogłeś dopilnować, żeby nie zapominały swoich staników… Może się tam jeszcze majtki znajdą, jak dobrze poszukać?
Jakby piorun kulisty pękł mi w mózgu. Nagle zrozumiałem wszystko.
— Irka — powiedziałem. — O Boże, jak mnie nastraszyłaś.
Oczywiście to było zupełnie nie to, co spodziewała się usłyszeć, bo nagle odwróciła do mnie twarz, bladą, zapłakaną, ukochaną twarz i spojrzała na mnie wyczekująco z taką nadzieją, że o mało sam się nie rozpłakałem. Pragnęła tylko jednego — żeby natychmiast wszystko się wyjaśniło, żeby wszystko okazało się nieprawdą, omyłką, nonsensownym zbiegiem okoliczności.
I to była ostatnia kropla. Nie mogłem już dłużej. Nie byłem w stanie trzymać tego dłużej przy sobie. I zwaliłem na nią całą lawinę grozy, szaleństwa ostatnich dwóch dni.
Nie wiem, może początkowo moje opowiadanie brzmiało jak głupawy dowcip. Najprawdopodobniej tak właśnie było, ale ja mówiłem i mówiłem, nie zwracając na nic uwagi, nie dając jej szans na wtrącanie jadowitych komentarzy, byle jak, bez ładu i składu, lekceważąc wszelką chronologię, i widziałem, jak wyraz niedowierzania na jej twarzy zmienia się początkowo w zdumienie, potem w niepokój, później w strach, wreszcie w litość…
Siedzieliśmy już w dużym pokoju przed otwartym oknem — ona w fotelu, ja obok na dywanie, przytulałem policzek do jej kolana — i okazało się, że za oknem grzmi burza, fioletowa chmura rozpiera się nad dachami, leje deszcz i złowieszcze błyskawice kują w ciemię wieżowca, znikając w nim bez reszty. Wielkie, chłodne krople pluskały o parapet, wpadały do pokoju, podmuchy wiatru wydymały żółte zasłony, siedzieliśmy nieruchomo, a Irka ostrożnie głaskała mnie po włosach. A ja czułem ogromną ulgę. Powiedziałem jej. Pozbyłem się połowy ciężaru. Teraz odpoczywałem z twarzą wtuloną w gładkie opalone kolano. Grzmoty huczały prawie nieprzerwanie, rozmawiać było trudno, zresztą nie miałem już ochoty mówić o niczym. Potem Irka powiedziała:
— Dimka. Nie powinieneś oglądać się na mnie. Powinieneś decydować tak, jakby mnie w ogóle nie było. Dlatego, że ja zawsze będę z tobą. Bez względu na to, jaką decyzję podejmiesz.
Przytuliłem się do niej mocno. Zawsze wiedziałem, że ona to powie, pożytku z tych słów właściwie nie było żadnego, ale i tak byłem jej wdzięczny.
Читать дальше