— Nie gniewaj się na mnie — powiedziała po chwili milczenia — ale jakoś to wszystko nie mieści mi się w głowie… nie, ja ci wierzę… tylko to trochę zbyt okropnie wygląda… Być może warto poszukać jakiegoś innego wytłumaczenia… bardziej… no, prostego, zrozumiałego czy co…
— Szukaliśmy — powiedziałem.
— Pewnie gadam głupstwa… Wieczerowski oczywiście ma rację… Nie dlatego, że wymyślił… jak on to nazywa… Homeostatyczny Wszechświat… ma rację, kiedy twierdzi, że sprawa nie na tym polega. Rzeczywiście, co za różnica? Jeśli Wszechświat, to trzeba skapitulować, a jeśli Przybysze, to należy walczyć? Zresztą nie słuchaj mnie. Ja tylko tak sobie mówię… jeszcze nie przywykłam…
Wzdrygnęła się. Wstałem, wcisnąłem się na fotel obok niej i objąłem ją ramionami. Marzyłem teraz tylko o jednym — żeby na różne sposoby powtarzać jej, jak bardzo się boję. Jak się boję o siebie, jak się boję o nią, jak się boję o nas oboje… Ale to oczywiście było bez sensu, chyba nawet okrutne.
Zdawało mi się, że gdyby nie było na świecie Irki, wiedziałbym świetnie, co zrobić. Ale ona była. Wiedziałem, że jest ze mnie dumna, zawsze była dumna. A ja przecież jestem człowiekiem dość nieciekawym, nie mam za dużo szczęścia, jednak nawet ze mnie też można być dumnym. Kiedyś byłem niezłym sportowcem, zawsze umiałem pracować, głowę mam otwartą, w obserwatorium cieszę się dobrą opinią, umiem się bawić, żartować, potrafię dyskutować… I Irka zawsze była z tego wszystkiego dumna. Może troszeczkę, ale jednak była dumna, przecież widziałem, jak czasem na mnie patrzyła… Nie wiem, jak będę wyglądał w jej oczach, jeśli się przemienię w meduzę. Pewnie nawet nie będę umiał jej kochać naprawdę, pewnie nawet do tego nie będę zdolny…
I jakby w odpowiedzi na moje myśli nagle powiedziała z ożywieniem:
— A pamiętasz, jak kiedyś cieszyliśmy się, że wszystkie egzaminy są już poza nami i że niczego już nie będziemy musieli zdawać do samej śmierci? Okazuje się, że nie wszystkie. Okazuje się, że jeszcze jeden nam został.
— Tak — powiedziałem i pomyślałem: Tylko że to taki egzamin, o którym nie wiadomo, czy lepiej dostać dwójkę, czy piątkę. A w ogóle nie wiadomo, za co stawiają piątkę, a za co dwójkę.
— Dimka — wyszeptała Irka, zwracając ku mnie twarz. — A ty chyba rzeczywiście wymyśliłeś coś wielkiego, jeśli tak się do ciebie zabrali… Tak naprawdę, to powinieneś być dumny, zresztą wszyscy powinniście… Przecież sam Najjaśniejszy Wszechświat zwrócił na was uwagę!
— Hm — powiedziałem i pomyślałem, że jeśli się dobrze przyjrzeć, to Weingarten i Gubar już w ogóle nie mają być z czego dumni, a jeśli chodzi o mnie, to sprawa stoi na razie pod wielkim znakiem zapytania.
I znowu, jakby słysząc moje myśli, Irka powiedziała:
— To jest zupełnie nieważne, jaką podejmiesz decyzję. Ważne, że okazałeś się zdolny do takiego odkrycia… Ty mi chociaż opowiesz, o co chodzi? Czy tego również nie wolno?
— Nie wiem — odpowiedziałem i pomyślałem: Jak to jest właściwie, czy ona mnie pociesza, czy naprawdę tak myśli, a może też sama, biedaczka, jest tak wystraszona, że skłania mnie do kapitulacji albo po prostu osładza pigułkę, którą — ona już o tym wie — będę musiał przełknąć? Albo też odwrotnie — pcha mnie do walki, próbuje zmobilizować resztki mojej godności?
— Świnie — powiedziała cicho Irka — ale nigdy nie uda się im nas rozdzielić. Prawda? To się im nie uda. Mam rację, Dimka?
— Oczywiście — powiedziałem i pomyślałem: Właśnie o to chodzi, moja najmilsza. Teraz już tylko o to.
Burza ucichła. Chmura, powoli pakując manatki, odpływała na północ, odsłaniając zaciągnięte szarą mgiełką niebo, z którego nie chlustała już ulewa, tylko sypał drobny szary kapuśniaczek.
— To ja przywiozłam deszcz — powiedziała Irka. — A myślałam, że w sobotę wybierzemy się do Słonecznego…
— Do soboty jeszcze daleko — odparłem — może się wybierzemy. Wszystko zostało powiedziane. Teraz trzeba było mówić o Słonecznym, o regałach dla Bobka, o pralce, która znowu poległa. Porozmawialiśmy o tym wszystkim. I była iluzja zwyczajnego wieczoru, i żeby przedłużyć i wzmocnić tę iluzję, została podjęta decyzja zaparzenia herbaty. Otworzyliśmy świeżą paczkę cejlońskiej, wyjątkowo starannie, według wszelkich zasad nauki, przepłukaliśmy czajniczek wrzątkiem, na stole leżała bombonierka "Damy Pikowej", a potem oboje staliśmy nad gazem, pilnując czajniczka, żeby nie przegapić momentu wrzenia. Padały tradycyjne żarty, a rozstawiając na stole talerzyki i filiżanki, ostrożnie zabrałem kwit z działu zamówień, karteczkę w sprawie Lidki i dowód Inny Siergiejenko, zgniotłem je i niepostrzeżenie wrzuciłem do wiadra na śmiecie.
I z przyjemnością piliśmy herbatę — to była prawdziwa herbata, "herbata jako napój" — rozmawialiśmy na przeróżne tematy, żeby nie mówić o tym, co najważniejsze, a ja ciągle zastanawiałem się, o czym myśli teraz Irka, ponieważ miała taką minę, jakby już o wszystkim zdążyła zapomnieć, o całym tym koszmarze — powiedziała mi wszystko, co myśli na ten temat, i teraz z ulgą zapomniała, znowu zostawiając mnie sam na sam z moim wyborem.
Potem oznajmiła, że będzie teraz prasować i żebym dotrzymywał jej towarzystwa, siedząc obok i opowiadając różne historie. Zacząłem sprzątać naczynia i wtedy zadzwonił dzwonek u drzwi.
Nucąc cicho "Od gór lepsze są tylko inne góry…" ruszyłem do przedpokoju, rzuciwszy tylko spojrzenie w stronę Irki (Irka absolutnie spokojnie wycierała stół suchą ścierką). Kiedy już odsuwałem zatrzask, przypomniałem sobie o tłuczku, ale pomysł, żeby wrócić po tłuczek do dużego pokoju, wydał mi się śmieszny i głupi, więc otworzyłem drzwi.
Wysoki, bardzo młody chłopak w mokrym płaszczu z mokrymi jasnymi włosami powiedział obojętnie: "Depesza, proszę się podpisać…". Wziąłem od niego ogryzek ołówka, przyłożyłem kwit do ściany, napisałem na żądanie listonosza datę i godzinę, następnie podpisałem się, oddałem kwit i ołówek, podziękowałem i zamknąłem drzwi. Wiedziałem, że nie mogę oczekiwać nic dobrego. Na miejscu, w przedpokoju, pod jasną pięćsetświecową lampą rozwinąłem depeszę i przeczytałem ją.
Depesza była od teściowej. "Wylatujemy z Bolkiem jutro rejs 425 Bobek milczy narusza homeopatyczny wszechświat całuję mama". Niżej był przylepiony pasek papieru: "homeopatyczny wszechświat tak". Przeczytałem depeszę raz, potem drugi, następnie bardzo powoli złożyłem ją na pół, jeszcze raz na pół, zgasiłem światło, poszedłem korytarzem. Irka już czekała na mnie, oparta plecami o drzwi łazienki. Podałem jej depeszę, powiedziałem: "Mama z Bobkiem jutro przylatują…" i ruszyłem prosto do swojego biurka. Na moich brudnopisach ciągle jeszcze poniewierał się różowy stanik Lidki. Starannie odłożyłem go na parapet, zebrałem kartki, uporządkowałem je według kolejności i wsunąłem w brulion. Następnie wyjąłem nową papierową teczkę, włożyłem do niej wszystkie materiały, zawiązałem tasiemki i nie siadając nawet, napisałem pismem technicznym: "Przyczynek do zagadnienia oddziaływania gwiazd z materią dyfuzyjną. Dymitr Malanow". Przeczytałem, pomyślałem chwilę i zamazałem Dymitra Malanowa. Potem wsadziłem teczkę pod pachę i wyszedłem z pokoju. Irka ciągle jeszcze stała pod drzwiami łazienki, przyciskając do piersi depeszę. Kiedy przechodziłem obok niej, zrobiła słaby ruch ręką — może próbowała zatrzymać mnie, a może podziękować. Powiedziałem nie patrząc: "Idę do Wieczerowskiego. Zaraz wracam".
Читать дальше