— Misza, kochany — poprosił Jurkowski — prowadź częstsze pomiary, dobrze?
— Pomiary prowadzi się co dwadzieścia sekund — odrzekł nawigator.
Potem powiedział coś jeszcze, ale już nie do mikrofonu. W odpowiedzi rozległ się głos Bykowa: Można.
— Wołodieńka — przemówił znów nawigator. — Przełączam pomiary na dziesięć na minutę.
— Dziękuję, Misza — rzekł Jurkowski. Statkiem znów szarpnęło.
— Słuchaj, Wołodia — szepnął Dauge. — To coś niebywałego.
Żylin także pomyślał, że to coś niezwyczajnego. Nigdzie, w żadnym podręczniku ani też w locjach nie było mowy o zwiększeniu gęstości meteorytów w bezpośredniej bliskości Jowisza. Zresztą w bezpośredniej bliskości Jowisza mało kto bywał.
Żylin przysiadł na ramie komory i spojrzał na zegarek. Do perijovum pozostawało jeszcze ze dwadzieścia minut, nie więcej. Za dwadzieścia minut Dauge kropnie pierwszą serię. Według niego wybuch serii bombosond to nadzwyczajny widok. Dwa lata temu Dauge prowadził za pomocą takich sond bombowych badania atmosfery Uranu. Żylin obejrzał się na niego: siedział przykucnięty przed spektrografem, trzymając rękami dźwignie steru. Był chudy, czarny, o ostrym nosie, na lewym policzku miał szramę. Co chwila wyciągał długą szyję i spoglądał to lewym, to prawym okiem w celownik. Za każdym razem po jego twarzy przebiegał pomarańczowy odblask. Żylin zwrócił spojrzenie na Jurkowskiego. Stał z twarzą wciśniętą w okular peryskopu i niecierpliwie przestępował z nogi na nogę. Na jego szyi chybotało się zawieszone na czarnej taśmie cętkowane jajo mikrofonu. Tak, Dauge i Jurkowski to sławni planetolodzy.
Przed miesiącem zastępca dowódcy Wyższej Szkoły Kosmogacji Czen-Kun wezwał do siebie absolwenta Żylina. Kosmonauci nazywali Czen-Kuna „Żelaznym Kunem”. Był to mężczyzna już po pięćdziesiątce, ale w granatowej kurtce z wykładanym kołnierzem robił wrażenie jeszcze całkiem młodego. Byłby zdecydowanie przystojny, gdyby nie martwe, ziemistoróżowe plamy na czole i na podbródku — ślady dawnego porażenia od promieniowania. Czen-Kun oświadczył, że Wydział Trzeci DNLMP zażądał natychmiast do swej dyspozycji dobrego zmianowego inżyniera pokładowego i że wybór Rady Szkoły padł na absolwenta Żylina (Żylin w tym momencie aż zaniemówił ze wzruszenia: przez pięć lat w szkole nękały go obawy, że zostanie wysłany do odbycia stażu na trasy księżycowe). Czen-Kun dodał, że jest to wielki zaszczyt dla absolwenta Żylina, iż pierwszą nominację otrzymuje na statek, który leci oversunem w kierunku Jowisza (Żylin wówczas z radości omal nie podskoczył) z transportem żywności dla „Stacji J”, znajdującej się na piątym satelicie Jowisza — Amaltei.
— Amaltei zagraża, głód — powiedział Czen-Kun. — Waszym dowódcą będzie znakomity kosmonauta, również wychowanek naszej szkoły, Aleksiej Pietrowicz Bykow. Starszym nawigatorem będzie doświadczony kosmonauta Michaił Antonowicz Krutikow. Pod ich kierunkiem przejdziecie doskonałą szkołę praktyczną. Ja osobiście bardzo się z tego cieszę.
O tym, że tym samym rejsem lecą Gregor Johanycz Dauge i Władimir Siergiejewicz Jurkowski, Żylin dowiedział się później, już na rakietodromie Mirza-Charle. Same znakomitości! Jurkowski i Dauge, Bykow i Krutikow, Bogdan Spicyn i Anatol Jermakow. Wstrząsająca i wspaniała, znana od dzieciństwa legenda, opowieść o ludziach, którzy rzucili do stóp ludzkości groźną planetę, o ludziach, którzy na przedpotopowym „Hiusie” — żółwiu fotonowym z jedną jedyną warstwą substancji mezonowej na zwierciadle — przedarli się przez rozszalałą atmosferę Wenus, o ludziach, którzy pośród prawiecznych czarnych piasków odkryli Uranową Golkondę — ślad uderzenia potwornego meteorytu z antymaterii.
Oczywiście, Żylin znał również i innych wspaniałych ludzi. Na przykład, kosmonautę-badacza Wasyla Lachowa. W szkole Lachów prowadził na trzecim i czwartym roku wykłady z teorii napędu fotonowego. Był on także organizatorem trzymiesięcznej praktyki dla absolwentów na „Spu-20”. Kosmonauci nazywali „Spu-20” — ”Gwiazdką”. Wyprawa była bardzo interesująca. W czasie jej trwania wypróbowywano po raz pierwszy najprostsze silniki fotonowe o jednym ciągu. Z „Gwiazdki” wysyłano w strefę absolutnie swobodnych lotów automatyczne stacje zwiadowcze. Na „Gwiazdce” budowano pierwszy statek międzygwiezdny „Hius-Błyskawica”. Pewnego razu Lachów zaprowadził swoich słuchaczy do hangaru. W hangarze wisiał dopiero co przybyły fotonowy tankowiec-automat, wyrzucony przed pół rokiem w strefę absolutnie swobodnych lotów. Tankowiec, olbrzymi niezgrabny twór, oddalił się od Słońca na odległość świetlnego miesiąca. Wszystkich wprawił w zdumienie jego kolor. Powłoka statku zrobiła się turkusowozielona i odpadała całymi kawałkami, wystarczyło tylko dotknąć dłonią. Kruszyła się po prostu jak chleb. Ale urządzenia sterujące okazały się w porządku. W przeciwnym razie, oczywiście, zwiadowca-automat nie powróciłby, podobnie jak nie wróciły trzy statki zwiadowcze z liczby dziewiętnastu wyrzuconych w strefę ASL. Słuchacze zwrócili się do Lachowa z pytaniem, co się mogło stać, i Lachów odpowiedział, że sam nie wie. Na wielkich odległościach od Słońca jest coś takiego, czego dotychczas nie znamy — odpowiedział Lachów. A Żylin pomyślał wówczas o pilotach, którzy za kilka lat poprowadzą „Hius-Błyskawicę” tam właśnie, gdzie jest to coś, czego dotychczas nie poznaliśmy.
To zabawne, pomyślał Żylin, mam już co wspominać. Choćby to na przykład. Kiedy byłem na czwartym roku, w czasie lotu egzaminacyjnego na rakiecie geodezyjnej odmówił posłuszeństwa silnik i wraz z rakietą zwaliłem się na pole kołchozowe pod Nowojenisejskiem. Przez kilka godzin kluczyłem pośród wibracyjnych pługów automatycznych o wysokiej częstotliwości drgań i dopiero wieczorem natknąłem się na człowieka. Był to operator-telemechanik. Całą noc przeleżeliśmy w namiocie, obserwując światełka pługów, poruszających się na czarnym polu. Jeden z pługów z głośnym warkotem przejechał w pobliżu nas, zostawiając za sobą smugę ozonu. Operator podejmował mnie winem miejscowej produkcji i, jak mi się wydaje, nie zdołałem przekonać tego wesołego chłopa, że kosmonauci nie piją ani kropli. Rankiem po rakietę przyjechał transporter. „Żelazny Czen” zrobił mi surową wymówkę za to, że nie skorzystałem z katapulty…
Albo dyplomowy lot „Spu— I6” Ziemia-Księżyc, kiedy członek komisji egzaminacyjnej usiłował zbić nas z tropu i podając dane początkowe wołał przeraźliwym głosem: „Asteroid trzeciej wielkości na kursie z prawej! Szybkość zbliżania się — dwadzieścia dwa!”. Było nas sześciu dyplomantów i egzaminator obrzydł nam wszystkim do reszty. Tylko Jan, który był naszym starostą, ciągle starał się nas przekonać, że ludziom należy wybaczać ich drobne słabostki. W zasadzie zgadzaliśmy się z tym, ale nie chcieliśmy pobłażać czyimś słabostkom. Wszyscy uważaliśmy, że taki lot to fraszka, i nikt się nie wystraszył, gdy statek nagle wpadł w straszliwy wiraż w warunkach czterokrotnego przeciążenia. Przedostaliśmy się do kabiny sterowniczej, w której leżał nasz egzaminator. Wyglądał, jak gdyby zginął od przeciążenia. Wyprowadziliśmy statek z wirażu. Wówczas egzaminator otworzył jedno oko i rzekł: Brawo, kosmonauci. A my z miejsca darowaliśmy mu wszystko, ponieważ nikt dotychczas nie traktował nas poważnie jako kosmonautów, prócz naszych matek i dziewcząt. Za to nasze matki i dziewczęta zawsze mawiały: Mój kochany kosmonauto, miały przy tym taki wyraz twarzy, jakby je coś zmroziło wewnętrznie…
Читать дальше