Arkadij Strugacki - Lot na Amaltee, Stazysci
Здесь есть возможность читать онлайн «Arkadij Strugacki - Lot na Amaltee, Stazysci» весь текст электронной книги совершенно бесплатно (целиком полную версию без сокращений). В некоторых случаях можно слушать аудио, скачать через торрент в формате fb2 и присутствует краткое содержание. Жанр: Фантастика и фэнтези, на польском языке. Описание произведения, (предисловие) а так же отзывы посетителей доступны на портале библиотеки ЛибКат.
- Название:Lot na Amaltee, Stazysci
- Автор:
- Жанр:
- Год:неизвестен
- ISBN:нет данных
- Рейтинг книги:4 / 5. Голосов: 1
-
Избранное:Добавить в избранное
- Отзывы:
-
Ваша оценка:
- 80
- 1
- 2
- 3
- 4
- 5
Lot na Amaltee, Stazysci: краткое содержание, описание и аннотация
Предлагаем к чтению аннотацию, описание, краткое содержание или предисловие (зависит от того, что написал сам автор книги «Lot na Amaltee, Stazysci»). Если вы не нашли необходимую информацию о книге — напишите в комментариях, мы постараемся отыскать её.
Lot na Amaltee, Stazysci — читать онлайн бесплатно полную книгу (весь текст) целиком
Ниже представлен текст книги, разбитый по страницам. Система сохранения места последней прочитанной страницы, позволяет с удобством читать онлайн бесплатно книгу «Lot na Amaltee, Stazysci», без необходимости каждый раз заново искать на чём Вы остановились. Поставьте закладку, и сможете в любой момент перейти на страницу, на которой закончили чтение.
Интервал:
Закладка:
— Wujku Wałnoga — odezwał się czyjś głos. — Czy na obiad znów bada suchary?
Dyrektor nie zauważył nawet, kto to powiedział, gdyż wszyscy przestali na chwilę jeść i zwrócili twarze w stronę wujka Wałnogi. Ci młodzi, wspaniali ludzie mieli twarze opalone prawie na czarno. Można było na nich wyczytać jakby znużenie. A może tylko tak się wydawało?
— Na obiad będziecie mieli zupę — odrzekł wujek Wałnoga.
— Świetnie! — powiedział ktoś z obecnych, ale dyrektor i tym razem nie zauważył kto.
Potem dyrektor podszedł do najbliższego stolika i usiadł przy nim. Wałnoga podtoczył ku niemu wózek i dyrektor wziął swoje śniadanie — talerz z dwoma sucharami, pół tabliczki czekolady i szklaną gruszę z herbatą. Zrobił to bardzo sprawnie, a mimo to grube białe suchary podskoczyły i zawisły w powietrzu. Naczynie z herbatą stało jak przedtem, dno jego opasywała magnetyczna obrączka. Dyrektor pochwycił jeden z sucharów, ugryzł kawałek i zabrał się do herbaty. Herbata wystygła.
— Zupa — rzekł Wałnoga. Mówił szeptem, by słyszał go tylko dyrektor. — Możecie sobie wyobrazić, co to będzie za zupa. A oni zapewne myślą, że podam im bulion z kury. — Wałnoga pchnął wózek i usiadł przy stoliku. Spoglądał jeszcze, jak wózek toczy się w przejściu między stolikami coraz wolniej i wolniej. — A nawiasem mówiąc, zupę z kury zajadają sobie na Callisto.
— Czyżby? — spytał w roztargnieniu dyrektor.
— Jak to „czyżby” — zdumiał się Wałnoga. — Oddałem im przecież sto siedemdziesiąt puszek, czyli ponad połowę naszych zapasów.
— A resztę zapasów już zjedliśmy?
— Oczywiście, że zjedliśmy — odparł Wałnoga.
— To znaczy, że oni także już zjedli — powiedział dyrektor, rozgryzając suchar. — Ludzi tam prawie dwa razy więcej niż u nas.
Oj, łżesz ty, wujku Wahioga, pomyślał dyrektor. Znam ja cię, mój ty inżynierze od gastronomii. Na pewno schowałeś jeszcze ze dwadzieścia puszek dla chorych i tak na wszelki wypadek.
— Herbata wam nie ostygła? — zapytał Wahioga z głośnym westchnieniem.
— Nie, dziękuję.
— A chlorella nie może się jakoś przyjąć na Callisto — rzekł Wałnoga i westchnął. — Znów przekazali stamtąd radiogram, żeby im przysłać z dziesięć kilogramów rozczynu. Zakomunikowali, że już wysłali planetolot.
— Cóż robić, trzeba będzie dać.
— Dać! — wykrzyknął wujek Wahioga. — Oczywiście, trzeba dać. Tylko że ja nie mam stu ton chlorelli, a i jej potrzebny jest czas, by się rozmnożyła… Na pewno psuję wam apetyt, co?
— Nie, nie — sprzeciwił się dyrektor. Wydawało się, że w ogóle nie miał apetytu.
— Dość tego! — powiedział ktoś.
Dyrektor podniósł głowę i od razu spostrzegł zmieszaną minę Zojki Iwanowej. Obok niej siedział fizyk jądrowy Kozłów. Ci dwoje zawsze siadywali razem.
— Dość tego, słyszysz? — rozgniewał się Kozłów.
Zojka poczerwieniała i opuściła głowę. Przykro jej było, gdyż wszyscy zwrócili na nich oczy.
— Wczoraj podsunęłaś mi swój suchar — rzekł Kozłów. — 1 dziś znów mi podsuwasz ten swój nieszczęsny suchar.
Zojka milczała. Ze wstydu bliska była płaczu.
— Czego się na nią wydzierasz, ty koźle! — zawołał z drugiego końca jadalni fizyk atmosfery Potapow. — Zojeczko, po co dokarmiasz to zwierzę, lepiej daj tego suchara mnie. Zjem i na pewno nie będę na ciebie wrzeszczał.
— Nie, naprawdę… — Kozłów mówił już spokojniejszym tonem. — Przecież jestem zdrów, a ona powinna jeść więcej ode mnie.
— Nie masz racji, Wala — zaprotestowała Zojka, nie podnosząc głowy.
— Wujku Wałnoga, można jeszcze herbaty? — zapytał ktoś. Gdy Wałnoga wstał, Potapow zawołał przez całą jadalnię:
— Hej, Gregorze, zagramy po pracy?
— Zagramy — odrzekł Gregor.
— Znów sprawisz mu lanie, Wadimku — odezwał się ktoś.
— Po mojej stronie jest prawo prawdopodobieństwa! — oświadczył Potapow. Wszyscy się roześmiali.
Do jadalni zajrzała czyjaś zdenerwowana fizjonomia.
— Potapow tutaj? Wadia, burza na Jowiszu!
— No! — Potapow poderwał się z miejsca.
Inni meteorologowie również pośpiesznie wstali zza stołu. Fizjonomia zniknęła, lecz po chwili znów się pokazała:
— Po drodze zabierz dla mnie suchary, słyszysz?
— Jeśli Wałnoga da — rzucił za nim Potapow i spojrzał na Wałnogę.
— A czemu miałbym nie dać? — zdziwił się wujek Wałnoga. — Konstanty Stecenko — dwieście gramów sucharów i pięćdziesiąt gramów czekolady…
Dyrektor wstał, ocierając usta serwetką.
Towarzyszu dyrektorze, jak tam ze statkiem transportowym „Tachmasib”? — zapytał Kozłów.
Wszyscy umilkli i spojrzeli na dyrektora.
Ich młode opalone twarze były nad wiek poważne.
— Na razie nijak — odpowiedział dyrektor.
Dyrektor ruszył przejściem między stolikami, wolnym krokiem kierując się w stronę swego gabinetu. Cała bieda w tym, że na Callisto wybuchła nie w porę „epidemia konserwowa”. Na razie to jeszcze nie głód. Amaltea może się jeszcze dzielić z Callisto swoją chlorellą i sucharami. Ale jeśli Bykow nie przyleci z transportem żywności… Bykow jest gdzieś niedaleko. Określono już nawet za pomocą radionamierników jego położenie, ale później zamilkł czemuś i tak milczy od sześćdziesięciu godzin. Znów trzeba będzie zmniejszyć racje, pomyślał dyrektor. Wszystko może się zdarzyć. A do bazy na Marsie nie jest wcale tak blisko. Różnie może się ułożyć. Bywa nawet tak, że planetoloty wysyłane z Ziemi lub z Marsa giną gdzieś w drodze. Rzadko to się zdarza, nie częściej niż epidemia pleśni. Ale to, że się zdarza miliard kilometrów od Ziemi jest gorsze niż dziesięć epidemii.
Oznacza bowiem głód. A może nawet — zagładę.
Rozdział 1
Fotonowy transportowiec „Tachmasib”
1. Planetolot zbliża się do Jowisza, a kapitan toczy spór z nawigatorem i zażywa sporamine
Aleksiej Pietrowicz Bykow, kapitan fotonowego transportowca „Tachmasib”, wyszedł z kajuty i starannie zamknął za sobą drzwi. Włosy miał mokre. Kapitan dopiero przed chwilą wziął natrysk. Przyjął nawet dwa natryski, wodny i jonowy, ale wciąż jeszcze zataczał się z niewyspania. Spać mu się chciało tak, że z trudem otwierał oczy. Przez ostatnie trzy doby Bykow spał w sumie nie więcej niż pięć godzin. Przelot okazał się trudny.
Na korytarzu było jasno i pusto. Bykow skierował kroki do kabiny nawigacyjnej, starając się nie szurać nogami. Do kabiny nawigacyjnej trzeba było przejść przez kajutę ogólną. Drzwi do niej były otwarte i dolatywały stamtąd strzępy rozmowy. Były to głosy planetologów Daugego i Jurkowskiego. Bykowowi wydało się, że głosy są dziwnie stłumione, a równocześnie czuło się w nich podniecenie.
Znów coś sobie wykombinowali, pomyślał Bykow. Nie ma przed nimi żadnego ratunku. Nawet zwymyślać ich porządnie nie można, bo są przecież moimi przyjaciółmi i bardzo cieszą się z tego, że w tym rejsie lecimy razem. Niezbyt często możemy być razem.
Bykow wszedł do kajuty ogólnej i zatrzymał się u wejścia. Szafa z książkami była otwarta, tomy rzucone niedbale na kupę poniewierały się po podłodze. Serweta zsunęła się ze stołu. Spod kanapy sterczały długie nogi Jurkowskiego w szarych, wąskich, obcisłych spodniach. Jurkowski przebierał nimi rozpaczliwie.
— Mówię ci, że jej tu nie ma — zapewniał Dauge. Daugego nie było widać.
— Szukaj — rzekł Jurkowski zduszonym głosem. — Jak zacząłeś, to szukaj.
Читать дальшеИнтервал:
Закладка:
Похожие книги на «Lot na Amaltee, Stazysci»
Представляем Вашему вниманию похожие книги на «Lot na Amaltee, Stazysci» списком для выбора. Мы отобрали схожую по названию и смыслу литературу в надежде предоставить читателям больше вариантов отыскать новые, интересные, ещё непрочитанные произведения.
Обсуждение, отзывы о книге «Lot na Amaltee, Stazysci» и просто собственные мнения читателей. Оставьте ваши комментарии, напишите, что Вы думаете о произведении, его смысле или главных героях. Укажите что конкретно понравилось, а что нет, и почему Вы так считаете.