— Iwanie — powiedział z rozdrażnieniem Maria. — Zasnął pan?
Obaj patrzyli na mnie. Oscar podawał mi notes ze schematem. Wziąłem go i rzuciłem na stół.
— Posłuchajcie — powiedziałem. — Oscar oczywiście odwalił kawał dobrej roboty, ale znowu daliśmy się wywieść w pole… Oscarze, tak dużo pan zobaczył, a jednak nic pan nie zrozumiał. Jeśli w tym kraju są ludzie nienawidzący slegu, to właśnie intele. Intele nie są gangsterami, to zdeterminowani patrioci. Mają jeden cel — rozruszać to bagno. Dowolnymi środkami. Dać temu miastu jakikolwiek cel, zmusić, żeby ludzie oderwali się od koryta… Oni się poświęcają, rozumiecie? Oni biorą ogień na siebie, próbują wywołać w mieście choćby jedno wspólne wszystkim uczucie, choćby tylko nienawiść… Naprawdę nie słyszał pan o gazie łzawiącym i strzelaniu do dreszczek?… W laboratoriach nie produkują slegu, robią tam bomby, przygotowują gaz łzawiący… i generalnie łamią prawo o technice wojskowej. Oni szykują pucz na dwudziestego ósmego, a sleg… proszę!
Podałem każdemu z nich po jednym slegu i wyłożyłem wszystko, co na ten temat myślę.
Początkowo słuchali mnie z niedowierzaniem. Potem zaczęli wpatrywać się w slegi i nie spuszczali z nich wzroku, dopóki nie skończyłem, a gdy skończyłem, dość długo milczeli. Maria trzymał swój sleg jak szczypawkę. Na jego twarzy malowało się niezadowolenie.
— Próżniowy tubusoid… — mruknął Oscar. — Hmm… rzeczywiście… i radia… coś w tym jest…
Maria wsunął sleg do kieszeni na piersi i zdecydowanie oznajmił:
— Nic w tym nie ma. To znaczy, oczywiście, jestem z pana, Iwanie, zadowolony, najwyraźniej znalazł pan to, o co nam chodzi… Szkoda. Pan powinien pracować nie w Radzie, lecz w Komisji Problemów Światowych. Oni tam uwielbiają filozofować, ale do dziś dnia niczego pożytecznego nie zrobili. A pan pracuje u nas dziesięć lat i nie uświadomił pan sobie prostej prawdy — jeśli jest przestępstwo, to znaczy, że jest przestępca…
— To fałsz — powiedziałem.
— To prawda! — wykrzyknął Maria. -1 niech pan nie próbuje ze mną dyskutować! Te pańskie wieczne dyskusje!… Proszę milczeć, Oscarze, teraz ja mówię. I ja pana pytam, Iwanie: jaki jest pożytek z pańskiej wersji? Co pan proponuje? Tylko konkrety, bardzo proszę. Konkrety!
— Konkrety… — powtórzyłem.
No tak, moja wersja im nie pasowała. Pewnie nawet nie uważali jej za wersję. Dla nich to tylko filozofia. To byli ludzie, że tak powiem, zdecydowanego działania, giganci natychmiastowych, twardych środków. Oni rozcinali węzły gordyjskie i zrywali miecze Damoklesa. Podejmowali decyzje szybko, a podjąwszy je, nie zostawiali sobie miejsca na wątpliwości. Inaczej nie umieli. To był ich punkt widzenia… i tylko ja myślałem, że ich czas minął… Cierpliwości, pomyślałem. Potrzeba mi bardzo dużo cierpliwości. Zrozumiałem nagle, że logika życia znowu odrywa mnie od moich najlepszych towarzyszy i że teraz będzie mi bardzo źle, ponieważ na rozstrzygnięcie tego sporu trzeba będzie czekać długo…
Patrzyli na mnie.
— Konkrety… — powtórzyłem. — Konkretnie proponuję stuletni plan rekonstrukcji i rozwoju światopoglądu mieszkańców tego kraju.
Oscar się skrzywił, a Maria gorzko powiedział:
— Cha, cha. Mówię poważnie.
— Ja też. Tu są potrzebni nie śledczy ani grupy operacyjne z automatami…
— Potrzeba jest decyzja! Nie dyskusje, lecz decyzja!
— Właśnie proponuję decyzję.
Maria spurpurowiał.
— Trzeba ratować ludzi — oznajmił. — Dusze będziemy ratować potem, jak uratujemy ludzi… Niech mnie pan nie drażni, Iwanie!
— Podczas pańskiej rekonstrukcji światopoglądu — wtrącił Oscar — ludzie będą umierać albo stawać się idiotami.
Nie chciałem się spierać, ale mimo wszystko powiedziałem:
— Dopóki nie zostanie zrekonstruowany światopogląd, ludzie będą umierać i stawać się idiotami, i żadne grupy operacyjne tu nie pomogą. Przypomnijcie sobie Rimeiera.
— Rimeier zapomniał o swoim obowiązku! — wykrzyknął ze wściekłością Maria.
— Otóż to!
Maria zamknął usta, zdarł okulary i przez jakiś czas przewracał oczami. Bez wątpienia ten żelazny człowiek wpędzał swoją wściekłość do pęcherza żółciowego. Minutę później był absolutnie spokojny i uśmiechał się pojednawczo.
— Tak — powiedział. — Chyba będę zmuszony stwierdzić, że wywiad jako instytucja społeczna przeżył degradację. Widocznie ostatnich prawdziwych wywiadowców wybiliśmy w czasie puczów. „Nóż” Danziger, „Bambus” Savada, „Lalka” Grover, „Koziołek” Boas… Owszem, pozwalali się sprzedawać i kupować, nie mieli ojczyzny, byli łajdakami i lumpami, ale pracowali! „Syriusz” Haram… Pracował dla czterech wywiadów, to dopiero było bydlę. Zafajdany łajdak. Ale jeśli on przekazywał informacje, to były to rzetelne informacje, jasne, dokładne i aktualne. Pamiętam, gdy kazałem go powiesić, nie czułem najmniejszego żalu, ale gdy patrzę na swoich dzisiejszych pracowników, rozumiem, jaka to była strata… No dobrze, nie wytrzymał człowiek i został narkomanem, w końcu „Bambus” Savada też został narkomanem… Ale po co pisać fałszywe raporty? Nie pisz wcale, zwolnij się, przeproś… Przyjeżdżam do tego miasta głęboko przekonany, że znam je doskonale, ponieważ od dziesięciu lat siedzi tu doświadczony, sprawdzony rezydent. I nagle dowiaduję się, że nie wiem absolutnie nic. Każdy miejscowy chłopiec wie, kim są rybacy. A ja nie wiem! Ja wiem tylko, że organizacja KWS zajmująca się mniej więcej tym samym, czym zajmują się tutejsi rybacy, została rozgromiona i zabroniona trzy lata temu. Wiem to z doniesień mojego rezydenta. A od miejscowej policji uzyskuję informacje, że towarzystwo DOC powstało dwa lata temu, a tego w raportach mojego rezydenta bynajmniej nie było! To elementarny przykład, w końcu co mnie rybacy obchodzą, ale to staje się stylem pracy! Raporty się spóźniają, raporty kłamią, dezinformują… agenci zmyślają! Jeden na własną rękę zwalnia się z Rady i nie uważa za koniecznie poinformować o tym swojego przełożonego! Widzicie, znudziło mu się, chciał powiedzieć, ale jakoś ciągle nie mógł znaleźć czasu… Drugi, zamiast walczyć z narkotykami, sam staje się narkomanem… a trzeci filozofuje!
Pokiwał głową.
— Niech mnie pan właściwie zrozumie, Iwanie — ciągnął — nie mam nic przeciwko filozofowaniu. Ale filozofia to jedno, a nasza praca to zupełnie co innego. Niech pan sam powie: jeśli nie ma tajnego centrum, jeśli chodzi o spontaniczną inicjatywę własną, to skąd to ukrywanie się? Ta konspiracja? Dlaczego sleg otoczony jest taką tajemnicą? Zakładam, że Rimeier milczy, bo dręczą go wyrzuty sumienia w ogóle, a w szczególności z pańskiego powodu, Iwanie. Ale inni? Przecież sleg nie jest zabroniony przez prawo, o slegu wiedzą wszyscy i wszyscy się kryją. Oscar nie filozofuje, on sądzi, że obywateli po prostu się zastrasza. To rozumiem. A co pan sądzi, Iwanie?
— W pańskiej kieszeni jest sleg — powiedziałem. — Niech pan idzie do łazienki. Devon leży na półeczce, jedną tabletkę do ust, cztery do wody. Wódka jest w szafce. Poczekamy tu na pana. A potem wszystko nam pan opowie. Głośno — swoim pracownikom i podwładnym — o swoich wrażeniach i przeżyciach. A my, a raczej Oscar, posłucha. Ja wyjdę.
Maria założył okulary i wpatrzył się we mnie.
— Sądzi pan, że nie opowiem? Sądzi pan, że ja też wzgardzę swoim obowiązkiem służbowym?
— To, czego się pan dowie, nie będzie miało nic wspólnego z obowiązkiem służbowym. Możliwe, że obowiązek naruszy pan później. Tak jak Rimeier.To sleg, panowie. To maszynka, która budzi wyobraźnię i kieruje ją w dowolnie wybranym kierunku, a w szczególności tam, gdzie wy sami nieświadomie — powtarzam, nieświadomie — chcielibyście ją skierować. Im jest pan dalszy zwierzęciu, tym sleg jest mniej szkodliwy, ale im bliższy, tym bardziej zechce pan zachować konspirację. Same zwierzęta wolą milczeć. Robią, co chcą, i naciskają na dźwignię.
Читать дальше