…Rimeier, powiedziałem. Dlatego że ten świat jest mimo wszystko iluzoryczny, jest cały w tobie, a nie poza tobą, i wszystko, co w nim robisz, pozostaje w tobie. Jest przeciwstawny do świata realnego, jest mu wrogi. Ludzie, którzy odchodzą do świata iluzji, umierają dla świata realnego. To tak jakby umierali naprawdę. I gdy do iluzorycznych światów odejdą wszyscy — a ty wiesz, że może się tak stać — skończy się historia ludzkości…
…Żylin, historia jest historią ludzi, rzekł Rimeier. Każdy człowiek chce przeżyć wartościowe życie i sleg daje ci takie życie. Wiem, ty uważasz, że nawet bez slegu żyjesz wartościowo, ale przyznaj — nigdy nie żyłeś tak barwnie i z takim żarem jak dzisiaj w wannie. Trochę wstydzisz się tych wspomnień i chyba nie opowiedziałbyś o tym życiu innym. Nie trzeba. Oni mają swoje życie, ty masz swoje…
…Rimeier, to wszystko prawda, powiedziałem. Ale przeszłość, kosmos, szkoły, walka z faszystami i z gangsterami… czy to wszystko ma się zmarnować? Czterdzieści lat przeżyłem na próżno? A inni? Też na próżno?…
…Żylin, w historii nie ma nic „na próżno”, rzekł Rimeier. Jedni walczyli i nie dożyli do slegu. A ty walczyłeś i dożyłeś…
…Rimeier, boję się o ludzkość, powiedziałem. To przecież koniec. To koniec współistnienia człowieka z przyrodą, koniec współistnienia jednostki i społeczeństwa, koniec stosunków pomiędzy jednostkami, to koniec rozwoju, Rimeier. Miliardy ludzi w wannach, zanurzeni w gorącej wodzie, pogrążeni w sobie. Tylko w sobie…
…Żylin, to się wydaje straszne, bo jest nowe i niezwykłe, rzekł Rimeier. A co się tyczy końca, to nastąpi on jedynie dla realnego społeczeństwa i dla realnego progresu. Pojedynczy człowiek nic nie straci, on tylko zyska, bo jego świat stanie się nieporównanie bardziej wyrazisty, jego związki z przyrodą — iluzoryczną oczywiście — staną się bardziej urozmaicone, a związki ze społeczeństwem — również iluzorycznym, ale przecież człowiek nie będzie o tym wiedział — staną się silniejsze i bardziej owocne. I nie warto przejmować się końcem rozwoju. Przecież wiesz, że wszystko ma swój koniec. A teraz kończy się rozwój realnego świata. Dawniej nie wiedzieliśmy, jak on się skończy. Teraz wiemy. Nie zdążyliśmy poznać całego potencjału realnego bytu, możliwe, że osiągnęlibyśmy to poznanie za sto lat, ale teraz mamy sleg, który daje ci odczucia odległych potomków i odległych przodków, odczucia, jakich nigdy nie doznasz w realnym życiu. Po prostu jesteś w niewoli starego ideału, ale myślże logicznie, ideał, który daje ci sleg, jest tak samo piękny… Przecież zawsze marzyłeś o człowieku z fantazją i gigantyczną wyobraźnią…
…Rimeier, żebyś ty wiedział, jaki jestem zmęczony, powiedziałem. Jak obrzydły mi spory. Przez całe życie spieram się i dyskutuję ze sobą i innymi ludźmi. Zawsze lubiłem dyskusje — w przeciwnym razie życie nie byłoby życiem. Ale zmęczyłem się właśnie teraz i właśnie o slegu nie chcę dyskutować…
…W takim razie idź, Iwanie Żylinie, rzekł Rimeier.
Włożyłem sleg do radia. Tak jak on wtedy. Wstałem. Tak jak on wtedy. O niczym już nie myślałem i już nie należałem do tego świata, ale jeszcze usłyszałem, jak powiedział: Tylko nie zapomnij starannie zamknąć drzwi, żeby nikt ci nie przeszkadzał.
I wtedy usiadłem.
Ach więc to tak, Rimeier! Więc tak to było! Poddałeś się. Dokładnie zaniknąłeś drzwi. A potem pisałeś kłamliwe raporty, że żadnego slegu nie ma. A jeszcze później, po minucie wahania, posłałeś mnie na śmierć, żebym ci nie przeszkadzał. Twój ideał to gówno, Rimeier. Jeśli w imię ideału człowiek robi podłe rzeczy, ten ideał jest gówno wart. Właśnie tak, Rimeier. Tak. Mógłbym powiedzieć ci dużo więcej, slegaczu. Mógłbym jeszcze długo rozprawiać o tym, że nie tak łatwo wyrwać z krwi naturalne dążenie każdego człowieka do przystanku, dowolnego przystanku — śmierci, spokoju, kryzysu. Twój sleg to ta sama bomba atomowa, tylko z opóźnionym zapłonem i dla sytych. Ale nie będę o tym mówił. Powiem ci jedno: jeśli w imię ideału człowiek robi rzeczy podłe, to taki ideał jest gówno wart…
Zerknąłem na zegarek i wsunąłem radio do kieszeni. Znudziło mi się czekanie na Oscara. Byłem głodny. I miałem uczucie, jakbym zrobił w tym mieście — nareszcie! — coś pozytywnego. Zostawiłem portierowi swój telefon, na wypadek gdyby wrócił Rimeier albo Oscar, i wyszedłem na plac. Nie wierzyłem, że Rimeier mógłby wrócić ani że go kiedykolwiek zobaczę, lecz Oscar mógł dotrzymać obietnicy i przyjść, chociaż sądziłem raczej, że trzeba go będzie szukać. Ale szukać go będę nie ja i raczej nie tutaj.
W kawiarni automacie był tylko jeden klient. W rogu, przy zastawionym zakąskami i butelkami stoliku siedział smagły mężczyzna o wschodniej urodzie, ubrany elegancko, ale dziwacznie. Wziąłem sobie zsiadłe mleko i sernik, i zacząłem jeść, spoglądając na niego od czasu do czasu. Jadł i pił dużo i łapczywie, jego twarz lśniła od potu, było mu gorąco w tym idiotycznym błyszczącym fraku, sapał, odchylał się na oparcie fotela, rozluźniał szeroki pas na spodniach. W słońcu połyskiwała długa żółta kabura wisząca pod połami fraka. Kończyłem jeść, gdy mężczyzna zawołał mnie nagle:
— Halo! Pan tutejszy?
— Nie. Turysta.
— Więc pan też nic nie rozumie.
Ze szklanką podszedłem do niego.
— Dlaczego tu tak pusto? — ciągnął. Miał żywą, szczupłą twarz i wściekłe spojrzenie. — Gdzie są mieszkańcy? Dlaczego wszystko pozamykane? Całe miasto śpi, nie ma nikogo…
— Dopiero pan przyjechał?
— Tak.
Odsunął pusty talerz, podsunął pełny. Napił się jasnego piwa.
— Skąd pan pochodzi? — zapytałem. Rzucił mi wściekłe spojrzenie i pospiesznie dodałem: — Jeśli to nie tajemnica, oczywiście…
— Nie — odparł. — Nie tajemnica. — I zaczai jeść.
Dopiłem sok i już miałem wychodzić, gdy powiedział:
— Nieźle sobie żyją, dranie. Takie jedzenie, ile chcesz i wszystko za darmo.
— No, niezupełnie za darmo — zaprotestowałem.
— Dziewięćdziesiąt dolarów! Grosze! W ciągu trzech dni zjem za dziewięćdziesiąt dolarów! — Jego oczy nagle znieruchomiały. — Dranie! — wymamrotał i znowu wziął się do jedzenia.
Znałem takich ludzi. Przyjeżdżali z maleńkich, rozgrabionych do zupełnej nędzy królestw i republik, łapczywie jedli i pili, wspominając spalone słońcem, zakurzone ulice swoich miast, gdzie w żałosnych pasach cienia nieruchomo leżały umierające nagie kobiety i mężczyźni, a dzieci ze spuchniętymi brzuchami grzebały w śmietnikach na tyłach cudzoziemskich konsulatów. Byli pełni nienawiści i potrzebowali tylko dwóch rzeczy — chleba i broni. Chleba dla swojej szajki, znajdującej się w opozycji, i broni przeciwko drugiej szajce, będącej u władzy. Byli najbardziej żarliwymi patriotami, długo i gorąco mówili o miłości do narodu, ale wszelką pomoc z zewnątrz stanowczo odrzucali, ponieważ nie kochali niczego prócz władzy i nikogo prócz siebie, i gotowi byli dla chwały narodu i triumfu zasad unicestwić swój naród, jeśli będzie trzeba — aż do ostatniego człowieka, głodem i cekaemami.
— Chleb i broń? — zapytałem.
Stał się czujny.
— Tak — powiedział. — Chleb i broń. Tylko bez idiotycznych warunków. I w miarę możliwości za darmo. Albo na kredyt. Prawdziwi patrioci nigdy nie mają pieniędzy. A rządząca klika pławi się w luksusie…
— Głód? — zapytałem.
— Wszystko, co pan tylko chce. A wy się tu pławicie w luksusie — obrzucił mnie nienawistnym spojrzeniem. — Cały świat pławi się w luksusie, tylko my głodujemy. Ale niech pan porzuci nadzieję. Rewolucji nie da się powstrzymać!
Читать дальше