Słońce już wzeszło i brudne ulice były puste. Z jakichś podziemnych postojów wypełzały i brały się do pracy dozorcy-automaty. One znały tylko pracę, nie miały potencjałów, które trzeba rozwijać, ale za to nie miały pierwotnych instynktów. Obok Olimpika musiałem przystanąć, by przepuścić długą kolumnę czerwonych i zielonych ludzi, zakutych w dymiącą się łuskę, którzy, ciężko powłócząc nogami, wlekli się z jednej strony ulicy na drugą, ciągnąc za sobą zapach potu i farby. Stałem i czekałem, aż przejdą, a słońce już oświetlało bryłę hotelu i wesoło połyskiwało na metalowej twarzy Władimira Siergiejewicza Jurkowskiego, spoglądającego, tak samo jak za życia, ponad głowami innych. Gdy procesja przeszła, wszedłem do hotelu. Portier drzemał za swoją barierką. Obudził się, obdarzył mnie zawodowym uśmiechem i zapytał świeżym głosem:
— Życzy pan sobie pokój?
— Nie. Idę do pana Rimeiera.
— Do Rimeiera? Przepraszam… pokój dziewięćset dwa?
Zatrzymałem się.
— Chyba tak. O co chodzi?
— Bardzo przepraszam, ale pana Rimeiera nie ma.
— Nie ma? Jak to?
— Wyjechał.
— To niemożliwe, przecież jest chory… nie myli się pan? Pokój dziewięćset dwa.
— Wszystko się zgadza, pokój dziewięćset dwa. Rimeier. Nasz stały klient. Wyjechał półtorej godziny temu. A raczej wyleciał. Przyjaciele pomogli mu zejść na dół i wsiąść do helikoptera.
— Jacy przyjaciele? — spytałem bez nadziei.
— Powiedziałem: przyjaciele? Bardzo przepraszam, możliwe, że to tylko znajomi. Było ich trzech, dwóch z nich nie znam. Zwykli młodzi ludzie w typie sportowym. Tylko pana Pablebridge’a znam, zawsze u nas mieszka, ale już się wymeldował.
— Pablebridge?
— Tak jest. W ostatnim czasie dość często spotykał się z panem Rimeierem, z czego wywnioskowałem, że dobrze się znają. Mieszkał w pokoju osiemset siedemnaście… postawny mężczyzna, rude włosy, w sile wieku…
— Oscar…
— Zgadza się, pan Oscar Pablebridge.
— Rozumiem — powiedziałem, starając się panować nad sobą. — Więc mówi pan, że mu pomogli?
— Tak. Jest chory, wczoraj nawet wzywano do niego lekarza. Był jeszcze bardzo słaby, młodzi ludzie trzymali go pod ręce i prawie nieśli.
— A pielęgniarka? Przecież była u niego pielęgniarka?
— Była. Ale wyszła od razu po nich. Zwolnili ją.
— Jak się pan nazywa?
— Uale, do usług.
— Niech pan posłucha, Uale, nie odniósł pan czasem wrażenia, że pana Rimeiera wyprowadzono siłą?
Nie spuszczałem z niego wzroku. Zamrugał stropiony.
— Nie… — powiedział. — Zresztą teraz, kiedy pan o tym wspomniał…
— Dobrze. Niech mi pan da klucz od jego pokoju i idzie ze mną.
Portierzy, jak wiadomo, to bardzo bystrzy ludzie. A przynajmniej do pewnych rzeczy mają niesamowitego nosa. Byłem pewien, że już się domyślił, kim jestem. A może nawet skąd jestem. Zawołał szwajcara, coś mu szepnął i wjechaliśmy windą na dziewiąte piętro.
— Jaką walutą płacił? — zapytałem.
— Kto? Pablebridge?
— Tak.
— Chyba… Ach tak, markami. Niemieckimi markami.
— I kiedy do was przyjechał?
— Chwileczkę… niech sobie przypomnę… szesnaście marek… dokładnie cztery dni temu.
— Wiedział, że Rimeier u was mieszka?
— Przepraszam, tego nie mogę powiedzieć. Ale przedwczoraj jedli razem obiad. A wczoraj długo rozmawiali w westybulu. Wcześnie rano, gdy jeszcze nikt nie spał.
W pokoju Rimeiera było nienaturalnie czysto. Obejrzałem każdy kąt. W szafie ściennej stały walizki. Pościel była pomięta, ale nie zauważyłem żadnych śladów walki. W łazience też było czysto. Na półeczce leżały opakowania devonu.
— Jak pan sądzi, czy powinienem wezwać policję? — zapytał portier.
— Nie wiem. Proszę się poradzić administracji.
— Rozumie pan, znowu zacząłem mieć wątpliwości. Wprawdzie nie pożegnał się ze mną… ale wyglądało to zupełnie niewinnie. Przecież mógł dać mi jakiś znak, zrozumiałbym, znamy się od dawna… a on tylko prosił pana Pablebridge’a: „Radio, niech pan nie zapomni radia”.
Radio leżało pod lusterkiem, przykryte rzuconym niedbale ręcznikiem.
— Tak? I cóż odpowiedział pan Pablebridge?
— Pan Pablebridge uspokajał go i mówił: „Oczywiście, oczywiście, niech się pan nie denerwuje”.
Wziąłem radio, wyszedłem z łazienki i usiadłem przy biurku. Portier patrzył to na mnie, to na radio. Tak, pomyślałem, teraz wie, po co przyszedłem. Włączyłem radio. Zacharczało i zaczęło wyć. Wszyscy wiedzą o slegu. Nie potrzebuję Ela, nie potrzebuję Rimeiera, mogę wziąć kogokolwiek, pierwszego lepszego człowieka. Tego portiera na przykład. Choćby teraz. Wyłączyłem radio i poprosiłem:
— Niech pan będzie tak dobry i włączy wieżę.
Portier drobnymi kroczkami podbiegł do wieży, włączył i spojrzał na mnie pytająco.
— Niech pan zostawi tę stację — powiedziałem. — Troszkę ciszej, jeśli można. Dziękuję panu.
— Więc nie radzi mi pan wzywać policji? — zapytał.
— Jak pan chce.
— Wydawało mi się, że wypytując mnie, miał pan na myśli coś bardzo konkretnego.
— Tylko się panu wydawało — odparłem zimno. — Po prostu nie przepadam za panem Pablebridge’em. Pana to nie dotyczy.
Portier skłonił się.
— Zostanę chwilę — powiedziałem. — Mam przeczucie, że pan Pablebridge wróci. Proszę go nie uprzedzać, że tu jestem. Może pan już iść.
— Tak jest — rzekł portier.
Gdy wyszedł, zadzwoniłem do biura obsługi i podyktowałem telegram do Marii: „Znalazłem sens życia ale jestem samotny brat nieoczekiwanie wybył przyjeżdżaj natychmiast iwan”. Potem znowu włączyłem radio, a ono znowu zacharczało i zawyło. Zdjąłem przykrywkę i wyjąłem heterodyne. To nie była heterodyna. To był sleg. Śliczny element, wyraźnie produkcji fabrycznej. Im dłużej mu się przyglądałem, tym bardziej wydawało mi się, że gdzieś, kiedyś — na długo przed przyjazdem tutaj, i to nieraz — widziałem takie elementy w jakimś bardzo znajomym przyrządzie. Próbowałem sobie przypomnieć gdzie, ale zamiast tego przypominałem sobie portiera, jego twarz, jego uśmieszek, jego pełne zrozumienia, współczujące oczy. Wszyscy są zarażeni. Nie, oni nie próbowali slegu, uchowaj Boże! Nawet go nigdy nie widzieli. To przecież takie nieprzyzwoite, to przecież świństwo nad świństwami… Ciszej, moja droga, jak można przy chłopcu?… Ale przecież mówiono mi, że to coś niezwykłego… Ja? Coś ty, przyjacielu! Chyba nie masz o mnie najlepszego zdania… Nie wiem, podobno w Oazie, od Buby, ale ja nie wiem… A dlaczego nie? Jestem w stanie zapanować nad sobą. Jeśli poczuję, że coś jest nie tak, zdołam się zatrzymać… poproszę o pięć opakowań devonu, wybieramy się (hi, hi!) na ryby…
Pięćdziesiąt tysięcy ludzi. I ich znajomi w innych miastach. I sto tysięcy turystów każdego roku. Nie chodzi o szajkę. Bóg z nią, co to dla nas rozpędzenie jakiejś tam bandy! Chodzi o to, że wszyscy są gotowi, wszyscy pragną slegu i i nie ma sposobu, by im udowodnić, że to jest straszne, że to śmierć, że to wstyd…
…No właśnie, rzekł Rimeier. W końcu zrozumiałeś. Trzeba po prostu być uczciwym wobec samego siebie. Na początku trochę wstyd, a potem zaczynasz rozumieć, jak wiele czasu zmarnowałeś.
…Rimeier, powiedziałem. Traciłem czas nie dla siebie. Tego nie można robić, po prostu nie można, to śmierć dla nas wszystkich, nie wolno zastępować życia snami.
…Żylin, kiedy człowiek coś robi, zawsze robi to dla siebie, rzekł Rimeier. Może istnieją na świecie absolutni egoiści, ale absolutnych altruistów nie ma. Jeśli masz na myśli śmierć w łazience, to po pierwsze, w realnym świecie i tak jesteśmy śmiertelni, a po drugie, skoro nauka dała nam sleg, nauka zatroszczy się o to, żeby sleg stał się nieszkodliwy. Przecież nie jesteś żółtodziobem, doskonale rozumiesz, że te sny to też jawa. To cały świat. Dlaczego wynalazek tamtego świata nazywasz śmiercią?
Читать дальше