Do drzwi ktoś zastukał i wszedł Oscar. Rzeczywiście, nie był sam. Za nim wszedł sam Maria, szczupły, siwy, jak zawsze w ciemnych okularach i z grubą laską, podobny do ociemniałego weterana. Oscar uśmiechał się zadowolony.
— Dzień dobry, Iwanie — powiedział Maria. — Poznajcie się, to pański dubler Oscar Pablebridge. Z wydziału południowo-zachodniego.
Uścisnęliśmy sobie dłonie. Nigdy nie lubiłem w Radzie Bezpieczeństwa tych wszystkich omszałych tradycji, a ze wszystkich tradycji najbardziej złościł mnie idiotyczny system podwójnej konspiracji, przez którą stale walimy się po mordach, ciągle do siebie strzelamy — zazwyczaj dość celnie. To nie praca, tylko zabawa w policjantów i złodziei… Do diabła z nimi wszystkimi…
— Planowałem dziś pana zdjąć — oznajmił Oscar. — W życiu nie widziałem bardziej podejrzanego osobnika.
W milczeniu wyjąłem z kieszeni pistolet, rozładowałem go i wrzuciłem do szuflady biurka. Oscar obserwował mnie z aprobatą.
— Domyślam się — powiedziałem, zwracając się do Marii — że śledztwo niechybnie by upadło, zanimby się zaczęło, gdybym wiedział o Oscarze? Wczoraj omal go nie okaleczyłem.
Maria ze sieknięciem opadł na fotel.
— Jakoś nie mogę przypomnieć sobie wypadku — zaczai — żeby Iwan był z czegokolwiek zadowolony. A konspiracja to podstawa naszej pracy… weźcie sobie krzesła i siadajcie… pan, Oscarze, nie miał prawa dać się okaleczyć, a pan, Iwanie, nie miał prawa pozwolić się aresztować. I tak należy patrzeć na tę sprawę… a co pan tutaj ma? — spytał, zdejmując ciemne okulary nad slegami. — Zajął się pan radiotechniką? Chwali się, chwali…
Zrozumiałem, że oni nic nie wiedzą. Oscar już kartkował swój notes, gdzie wszystko miał zaszyfrowane osobistym kodem, i najwidoczniej szykował się do przemowy, a Maria sunął mięsistym nosem nad slegami, trzymając okulary w uniesionej ręce. W tym widowisku było coś symbolicznego.
— A więc, agent Żylin w wolnym czasie zajmuje się radiotechniką — oznajmił Maria, zakładając okulary i rozpierając się w moim fotelu. — Ma teraz dużo wolnego czasu, przeszedł na czterogodzinny dzień pracy… A jak tam kwestia sensu życia, agencie Żylin? Zdaje się, że go pan znalazł? Mam nadzieję, że nie trzeba będzie wywozić pana siłą, jak agenta Rimeiera?
— Nie trzeba będzie — odparłem. — Nie zdążyłem się wciągnąć. Rimeier wam coś opowiadał?
— Ależ co pan! — wykrzyknął Maria z ogromnym sarkazmem. — Po co? Kazano mu wyśledzić narkotyk, wyśledził go, użył i teraz najwidoczniej uważa, że spełnił swój obowiązek. Sam został narkomanem, rozumie pan?! — wykrzyknął Maria. — Milczy! Napchał się tym zielem po uszy i rozmowa z nim nie ma sensu! Bredzi, że pana zabił, i przez cały czas prosi o radio… — Maria zająknął się i zerknął na radiotechnikę. — Dziwne — rzekł i spojrzał na mnie. — Zresztą lubię porządek. Oscar przybył tu pierwszy i ma pewne przemyślenia. Zarówno co do operacji, jak i tego specyfiku. Zaczniemy od niego.
Zerknąłem na Oscara.
— Co do jakiej operacji?
— Zdobycie centrum — wyjaśnił Oscar. — Jeszcze nie trafił pan na centrum?
Zaczyna się polowanie, pomyślałem.
— Nie trafiłem na centrum. Ale…
— Po kolei, po kolei — rzekł surowo Maria i postukał dłonią po biurku. — Niech pan zaczyna, Oscarze, a pan, Iwanie, niech słucha uważnie i przygotuje swoje przemyślenia, jeśli jeszcze jest pan do nich zdolny…
Oscar zaczął mówić. Był dobrym pracownikiem. Działał szybko, energicznie i skutecznie. Co prawda Rimeier owinął go sobie wokół palca tak samo jak mnie, niemniej Oscarowi udało się zrobić bardzo dużo. Zrozumiał, że miejscowy specyfik nazywają slegiem. Bardzo szybko pojął związek pomiędzy slegiem i devonem. Zrozumiał, że ani rybacy, ani persze, ani smutasy nie są z nim w żaden sposób powiązani. Doskonale zrozumiał, że w tym mieście nie można zachować żadnej tajemnicy. Udało mu się niemalże zdobyć zaufanie inteli i twardo stwierdził, że w mieście istnieją tylko dwie naprawdę tajne organizacje: mecenasi i intele. A ponieważ mecenasi byli wykluczeni, pozostawali intele.
— Co nie kłóciło się z twierdzeniem — mówił Oscar — że jedyni ludzie w mieście zdolni do prowadzenia naukowych czy quasi-naukowych badań i posiadający dostęp do laboratoriów to studenci i wykładowcy uniwersytetu. Tutejsze fabryki również posiadają laboratoria, jest ich cztery i obszukałem je wszystkie. Te laboratoria są wąsko wyspecjalizowane i zawalone bieżącą pracą. Ponieważ fabryki pracują przez całą dobę, nie było żadnych podstaw do założenia, że ich laboratoria mogą stać się ośrodkami produkcji slegu. A dwa z laboratoriów uniwersytetu są wyraźnie otoczone atmosferą tajemnicy. Nie udało mi się dowiedzieć, co się tam dzieje, ale wziąłem pod obserwację trzech studentów, którzy powinni to wiedzieć na pewno.
Słuchałem bardzo uważnie, zdumiewając się, jak dużo zdążył tu zrobić, i już wiedziałem, na czym polegał jego zasadniczy błąd. Zrozumiałem, że poszedł fałszywym tropem, i dojrzewało we mnie wrażenie jeszcze większej pomyłki, zasadniczej pomyłki, pomyłki w początkowym schemacie Rady.
— I doszedłem do wniosku — mówił Oscar — że istnieje tu półgangsterska organizacja wertykalnego typu, z wyraźnym podziałem funkcji konkretnych grup. Grupa produkcyjna zajmuje się produkcją i udoskonalaniem slegu. Muszę wam powiedzieć, że sleg, czymkolwiek jest, jest udoskonalany; dowiedziałem się, że początkowo nie używano devonu. Dalej grupa handlowa zajmuje się rozprowadzaniem slegu, a grupa bojowa terroryzuje ludność i ucina pojawiające się rozmowy o slegu. Zastraszenie obywateli…
Wtedy wszystko zrozumiałem.
— Chwileczkę — przerwałem mu. — Oscarze, gwarantuje pan, że w mieście są tylko dwie tajne organizacje?
— Tak — odparł Oscar. — Tylko mecenasi i intele.
— Niech pan kontynuuje, Oscarze — powiedział niezadowolony Maria. — Iwanie, prosiłem, żeby pan nie przerywał.
— Przepraszam.
Oscar mówił dalej, ale już go nie słuchałem. W moim mózgu nastąpił wybuch. Tradycyjny, pierwotny schemat wszystkich naszych przedsięwzięć z aksjomatem o istnieniu rozgałęzionej organizacji rozleciał się w pył. Zdziwiłem się, jak mogłem wcześniej nie zauważyć całej tej głupiej komplikacji. Nie było tajnych warsztatów ochranianych przez ponurych osobników z kastetami, nie było ostrożnych, pozbawionych zasad ludzi interesu, nie było komiwojażerów z podwójnymi kołnierzykami wypchanymi kontrabandą, na próżno Oscar kreślił ten śliczny schemat z kółek i kwadracików, połączonych plątaniną linii, z napisami „centrum”, „sztab” i licznymi znakami zapytania. Nie było czego niszczyć i burzyć, nie było kogo brać i wysyłać na Ziemię Baffina. Był współczesny przemysł sprzętów gospodarstwa domowego, sklepy państwowe, gdzie slegi sprzedawano po pięćdziesiąt centów, było — na początku — dwóch pomysłowych ludzi skręcających się z nudów i łaknących nowych doznań, i był kraj średniej wielkości, gdzie dostatek był kiedyś celem i nigdy nie stał się środkiem. Okazało się, że to w zupełności wystarczy.
Ktoś przez pomyłkę włożył do radia sleg zamiast heterodyny i położył się w wannie z gorącą wodą, żeby posłuchać dobrej muzyki albo najświeższych wiadomości. I zaczęło się. Rozeszły się słuchy, do zsypów posypały się resztki fonorów, potem do kogoś dotarło, że slegi można uzyskać nie tylko z fonorów, ale kupować w sklepach, ktoś domyślił się, żeby użyć soli aromatycznych, ktoś puścił w obieg devon i ludzie zaczęli umierać w wannach z wyczerpania nerwowego. Wydział statystyczny Rady Bezpieczeństwa podał do Prezydium ściśle tajny raport i od razu okazało się, że wszystkie przypadki śmiertelne dotyczą turystów, którzy odwiedzili ten kraj, i że w tym kraju podobnych przypadków śmiertelnych jest więcej niż w dowolnym innym miejscu planety. I jak się to często dzieje, na sprawdzonych faktach zbudowano fałszywą teorię i nas, zakonspirowanych, jednego po drugim wysłano tutaj, byśmy odkryli tajną szajkę handlarzy nowym, nieznanym narkotykiem. Przybyliśmy tu, robiliśmy głupstwa i jak to zwykle bywa, żadna praca nie poszła na marne i jeśli szukać winnego, to winni są wszyscy, od mera począwszy, na Rimeierze skończywszy, a skoro wszyscy, to znaczy, że nikt i teraz trzeba…
Читать дальше