A to przecież nie karaś, to mimo wszystko człowiek… to nie królestwo cieni, to właśnie życie, prawdziwe, bez taryfy ulgowej, bez gmatwaniny snów… sleg nadciąga nad świat, a świat nie ma nic przeciwko temu, żeby poddać się slegowi. I wtedy, na jakąś setną sekundy poczułem, że zginąłem. I ta śmierć była przyjemna. Na szczęście się rozzłościłem. Wyszedłem z wanny, rozchlapując wodę, klnąc i rozpalając w sobie złość, włożyłem na mokre ciało slipki i koszulę, chwyciłem zegarek. Była trzecia. To mogła być trzecia po południu i trzecia następnej nocy, i trzecia godzina za sto lat. Idiota, pomyślałem, wciągając spodnie. Wzruszył się, wypuścił Bubę, a przecież on gotów był dać mi adres meliny… oficerowie operacyjni już by tam byli i nakrylibyśmy całe to przeklęte gniazdo. Ohydne gniazdo. Gniazdo pluskiew. Obrzydliwą kloakę… i w tym momencie po dnie świadomości niczym słoneczny zajączek przemknęła jakaś bardzo spokojna myśl. Ale jej nie uchwyciłem.
Z apteczki wziąłem potomak — najsilniejszy środek pobudzający, jaki znalazłem. Wsunąłem się do salonu, gdzie posapywali chłopcy, i wyszedłem przez okno. Miasto, rzecz jasna, odpoczywało. Na Podmiejskiej pod latarniami wystawały rżące nastolatki, po zalanych światłem magistralach włóczyły się hałaśliwe tłumy. W oddali śpiewano piosenki, słychać było wycie: „Dreszczka!”, gdzieś tłuczono szyby. Złapałem taksówkę bez kierowcy, znalazłem indeks ulicy Słonecznej i wybrałem na pulpicie sterowania. Samochód zaczął krążyć po mieście. W środku śmierdziało kwasem, pod nogami turlały się butelki. Na jakimś skrzyżowaniu omal nie wjechałem w korowód wyjących ludzi, na drugim rytmicznie zapalały się i gasły kolorowe światła, widocznie dreszczkę można urządzać nie tylko na placach. Oni wypoczywali, wypoczywali na całego, ci serdeczni kapłani salonów dobrego nastroju, uprzejmi celnicy, mistrzowie fryzjerscy, czułe matki i odważni ojcowie, niewinni młodzieńcy i dziewczęta, wszyscy zamienili dzienny obraz na nocny, wszyscy starali się, żeby było wesoło i żeby nie trzeba było o niczym myśleć…
Zahamowałem. W tym samym miejscu. Nawet mi się zdawało, że poczułem zapach spalenizny… Peck walnął w transporter opancerzony z grzechotki. Transporter zakręcił na jednej gąsienicy, telepiąc się na stertach potłuczonych cegieł. Wyskoczyło z niego dwóch faszystów w rozchełstanych bluzach, rzucili w naszą stronę dwa granaty i pomknęli w cień. Działali umiejętnie i zwinnie, było jasne, że to nie smarkacze z królewskiego gimnazjum i nie kryminaliści ze Złotej Brygady, lecz prawdziwi starzy wyjadacze, oficerowie, czołgiści. Robert ściął ich serią z cekaemu. Transporter był wypełniony skrzynkami piwa w puszkach. Nagle przypomnieliśmy sobie, że od dwóch dni ciągle chce nam się pić. Iowa Smith wszedł do środka i zaczął podawać nam puszki. Peck otwierał puszkę nożem, Robert oparł cekaem o burtę i przebijał puszki uderzeniem o ostry występ na pancerzu. A nauczyciel, poprawiając binokle, plątał się w pasach grzechotki i mamrotał:
— Niech pan chwileczkę poczeka, Smith, widzi pan, że mam zajęte ręce.
Na końcu ulicy jasno płonął pięciopiętrowy dom, pachniało spalenizną i gorącym metalem, my chciwie piliśmy ciepłe piwo i byliśmy mokrzy, i było bardzo gorąco, a martwi oficerowie leżeli na potłuczonych, pokruszonych cegłach, z jednakowo rozrzuconymi nogami w krótkich czarnych spodniach, koszule zwinęły im się na karku i skóra na ich plecach jeszcze połyskiwała od potu.
— To oficerowie — powiedział nauczyciel. — Chwała Bogu. Nie mogę już patrzeć na martwych chłopców. Przeklęta polityka, przez którą ludzie zapominają o Bogu.
— Jakim Bogu? — zapytał Iowa Smith z wnętrza samochodu. — Pierwszy raz słyszę.
— Nie należy z tego żartować — powiedział nauczyciel. — To wszystko niedługo się skończy, potem nigdy i nikomu nie będzie wolno truć duszy ludzkich marnością.
— To jak będą się rozmnażać? — zapytał Iowa Smith. Znowu schylił się po piwo i zobaczyliśmy wypalone dziurki na jego pośladkach.
— Mówię o polityce — rzekł nauczyciel łagodnie. — Faszyści muszą zostać zlikwidowani, to zwierzęta, ale to nie wystarczy. Jest jeszcze dużo partii politycznych i dla nich wszystkich z całą tą propagandą nie ma miejsca w naszym kraju. — Nauczyciel pochodził z tego miasta i mieszkał dwie ulice od naszego posterunku. — Socjalanarchiści, technokraci, oczywiście komuniści…
— Ja jestem komunistą — oznajmił Iowa Smith. — W każdym razie z przekonania. Jestem za komuną.
Nauczyciel popatrzył na niego zaskoczony.
— I jestem bezbożnikiem — dodał Iowa. — Boga nie ma, nauczycielu, i nic się na to nie poradzi.
Wtedy zaczęliśmy mówić jeden przez drugiego, że jesteśmy bezbożnikami, Peck powiedział, że on dodatkowo jest za technokracją, a Robert oświadczył, że jego ojciec jest socjalanarchistą, i dziadek był socjalanarchistą, i jemu, Robertowi, też pewnie przyjdzie zostać socjalanarchistą, chociaż nie wie, co to takiego.
— Gdyby na przykład piwo zrobiło się teraz lodowate — powiedział w zadumie Peck — z przyjemnością uwierzyłbym w Boga.
Nauczyciel uśmiechał się skonfundowany i przecierał binokle. Był dobry i zawsze pokpiwaliśmy sobie z niego, a on się nie obrażał. Już pierwszej nocy zauważyłem, że nie jest zbyt odważny, a jednak nigdy nie wycofywał się z załogi. Wszyscy żartowaliśmy i gadaliśmy, gdy rozległ się trzask i zawaliła się ściana płonącego domu, i z wiru ognia, z kłębowiska iskier i dymu na naszą ulicę wypłynął — trzymając się metr nad jezdnią — czołg szturmowy Mamut. Czegoś tak przerażającego jeszcze nie widzieliśmy. Wypłynął na środek ulicy, poruszył celownikiem, jakby się rozglądał, następnie ukrył poduszkę powietrzną i ze zgrzytem ruszył w naszą stronę. Ochłonąłem dopiero w bramie. Czołg był coraz bliżej, ja początkowo nie zobaczyłem nikogo z naszych, ale potem z samochodu pancernego wysunął się na całą wysokość Iowa Smith, wystawił przed siebie grzechotkę, oparł kolbę o brzuch i zaczai celować. Widziałem, jak odbicie zgięło go wpół, jak po czarnym przodzie czołgu przebiegła ognista kreska, a potem ulica wypełniła się hukiem i płomieniem, i gdy z trudem uniosłem opalone powieki, ulica była pusta, tylko czołg i dym. Nie było transportera, nie było stert rozbitych cegieł, nie było przekrzywionego kiosku przy sąsiednim domu, był tylko czołg. Mamut jakby się dopiero obudził, wyrzucał wodospady ognia i ulica przestawała być ulicą, przemieniała się w plac. Peck mocno uderzył mnie w szyję i tuż przed swoją twarzą zobaczyłem jego szklane oczy, ale nie było już czasu, żeby biec do rowu. We dwóch wzięliśmy miny i pobiegliśmy w kierunku czołgu. Pamiętam tylko, że przez cały czas patrzyłem na kark Pecka, traciłem oddech i liczyłem kroki, i nagle Peckowi spadł z głowy hełm i Peck upadł, i omal nie upuścił ciężkiej miny, a ja upadłem na niego. Czołg wysadzili w powietrze Robert i nauczyciel. Nie wiem, jak i kiedy to zrobili — chyba biegli za nami z drugą miną. Przesiedziałem do rana na środku ulicy, trzymając na kolanach obandażowaną głowę Pecka i patrząc na ogromne gąsienice czołgu sterczące z asfaltowego jeziora. Tego samego ranka wszystko się skończyło. Zun Padana poddał się z całym swoim sztabem i już jako jeniec został zastrzelony na ulicy przez szaloną kobietę…
To było to samo miejsce. Nawet mi się zdawało, że pachnie spalenizną i stopionym metalem. I nawet kiosk stał na rogu, i był trochę przekrzywiony, w stylu nowej architektury. Część ulicy, którą czołg przemienił w plac, pozostała placem, a na miejscu asfaltowego jeziora był skwer i na tym skwerku kogoś bili. Iowa Smith był inżynierem meliorantem z Iowa, USA. Robert Święcicki był reżyserem z Krakowa, Polska. Nauczyciel był nauczycielem w szkole, w tym mieście. Żadnego z nich nigdy później nie widziałem, nawet martwego. A Peck był Peckiem, który teraz stał się Bubą. Włączyłem silnik.
Читать дальше