Miałem nadzieję, że chociaż raz się uśmiechnie, ale słuchał bardzo poważnie i bardzo poważnie zapytał:
— A czego on się bał?
— Miał starszego brata, dobrego człowieka, ale wielkiego amatora alkoholu. I jak to często bywa, pijany brat bardzo różnił się od brata trzeźwego. Wyglądał wtedy dziko. A gdy wypijał bardzo dużo, stawał się podobny do nieboszczyka. I ten chłopiec…
Na twarzy Lena pojawił się wzgardliwy uśmieszek.
— Też nie miał się czego bać… Jak się upiją, to akurat są dobre…
— One? Kto? — zareagowałem od razu. — Mama? Wuzi?
— No tak. Mama, jak wstanie rano, to zawsze się gniewa, potem raz się napije wermutu, drugi raz się napije wermutu i po wszystkim. A pod wieczór to jest całkiem miła, bo noc już blisko…
— A nocą?
— Nocą przychodzi ten typek — odparł z niechęcią Len.
— Typek nas nie interesuje — stwierdziłem rzeczowo. — Przecież nie od typka uciekasz w nocy do garażu.
— Nie uciekam — powiedział z uporem. — To taka zabawa.
— No, nie wiem, nie wiem. Ja różnych rzeczy się boję. Na przykład, gdy jakiś chłopiec płacze i drży. Nie mogę na to patrzeć, bo mi się wszystko w środku przewraca. Albo czasem bolą zęby, a tu trzeba się uśmiechać. To jest straszne, nie powiem. A zdarzają się zwykłe głupoty. Na przykład gdy ludzie z nudów i przeżarcia jedzą mózg żywej małpki. Tego nie ma się co bać, to po prostu jest obrzydliwe. Tym bardziej że sami tego nie wymyślili. Tysiąc lat temu i też z przeżarcia wymyślili to tłuści tyrani na Dalekim Wschodzie. A dzisiejsi głupcy usłyszeli o tym i ucieszyli się. Tym ludziom trzeba współczuć, a nie bać się ich…
— Współczuć — powtórzył Len. — Oni tam nikomu nie współczują. I robią, co chcą. Przecież im jest wszystko jedno! Dlaczego pan tego nie rozumie? Jak się nudzą, to im jest wszystko jedno, komu będą głowę piłować. Głupcy! Może w dzień są głupcami, pan tego nie rozumie, ale nocą nie są głupcami, wszyscy są przeklęci…
— Jak to?
— Przeklęci przez cały świat. Nie zaznają spokoju. Pan nic nie wie… przyjechał pan, potem pan wyjedzie… oni nocą są żywi, a w nocy martwi. Trupowaci…
Poszedłem do salonu i przyniosłem mu wodę. Wypił całą szklankę i zapytał:
— Niedługo pan wyjeżdża?
— Coś ty — poklepałem go po plecach. — Dopiero przyjechałem.
— A mógłbym u pana nocować?
— Oczywiście.
— Kiedyś miałem zamek w drzwiach, ale teraz mi zdjęła i nie powiedziała dlaczego.
— Dobrze. Będziesz spał w moim salonie. Chcesz?
— Tak.
— To się tam zamknij i śpij na zdrowie. A ja wejdę do sypialni przez okno.
Podniósł głowę i uważnie spojrzał mi w oczy.
— Myśli pan, że u pana drzwi się zamykają? Ja tu wszystko znam. U pana też się nie zamykają.
— To u was się nie zamykają — powiedziałem w miarę możliwości niedbale. — A u mnie będą się zamykać. Pół godziny roboty.
Len zaśmiał się nieprzyjemnie, jak dorosły.
— Sam się pan boi. Dobra, żartowałem. Zamykają się u pana, niech się pan nie boi.
— Głuptas z ciebie. Już ci powiedziałem, że takich rzeczy się nie boję. A zamek w salonie i tak zrobię, specjalnie po to, żebyś spał spokojnie, skoroś taki bojaźliwy. Ja zawsze śpię przy otwartym oknie.
— Przecież mówię. — Popatrzył na mnie badawczo. — Żartowałem.
Milczeliśmy.
— Kim będziesz, jak dorośniesz? — zapytałem.
— A co? — Bardzo się zdziwił. — Co za różnica?
— Jak to, co za różnica? Wszystko ci jedno, czy będziesz chemikiem, czy barmanem?
— Już panu powiedziałem: wszyscy jesteśmy przeklęci. Od przekleństwa się nie ucieknie. A pan nie może zrozumieć. Przecież każdy to wie.
— Cóż, bywały dawniej przeklęte narody, a potem pojawiały się dzieci i zdejmowały przekleństwo.
— Jak?
— Długo by wyjaśniać, mały. — Wstałem. — Na pewno ci o tym opowiem. A teraz leć się bawić. Przynajmniej w dzień się bawisz? No to leć. Jak słońce zajdzie, przyjdź, pościelę ci.
Wsunął ręce do kieszeni i poszedł do drzwi. Tam się zatrzymał i powiedział przez ramię:
— A tamto coś niech pan lepiej wyjmie z radia. Myśli pan, że co to jest?
— Heterodyna.
— To nie jest żadna heterodyna. Niech pan to wyjmie, bo będzie panu źle.
— Dlaczego będzie mi źle?
— Niech pan wyjmie — powtórzył. — Znienawidzi pan wszystkich. Teraz nie jest pan przeklęty, ale wtedy pan będzie. Kto panu to dał? Wuzi?
— Nie.
Popatrzył na mnie błagalnie.
— Iwan, niech pan to wyjmie!
— Co zrobić — powiedziałem. — Wyjmę. Leć się bawić. I nigdy się mnie nie bój, słyszysz?
Nic nie powiedział i wyszedł, a ja nadal siedziałem w fotelu. Położyłem ręce na biurku i wkrótce usłyszałem, jak Len szeleści w krzakach bzu pod oknami. Szeleścił, tupał i mamrotał, pokrzykując szeptem i rozmawiając sam ze sobą: „…Przynieście flagi i postawcie tutaj, tutaj i tutaj. Tak… tak… tak… a ja wsiadam do samolotu i lecę w góry…”. Ciekawe, o której on się kładzie, pomyślałem. Dobrze by było, gdyby o ósmej albo dziewiątej… Chyba niepotrzebnie to wszystko zorganizowałem, zamknąłbym się teraz w łazience i za dwie godziny wiedziałbym wszystko, no nie, nie można mu było odmówić, wyobraź sobie siebie na jego miejscu, a z drugiej strony to nie metoda, popieram jego lęki, trzeba było wymyślić coś mądrzejszego, ale weź i wymyśl, to nie internat w Anjudinie, ach, jak bardzo nie jest to internat w Anjudinie! Jakie tu wszystko jest inne i co mnie teraz czeka, ciekawe, jaki krąg raju, jeśli będzie łaskotało, to nie wytrzymam, ciekawe, a rybacy to przecież też krąg raju, mecenat dla arystokratów ducha, Stare Metro jest dla tych mniej finezyjnych, ale intele też są arystokratami ducha, a upijają się jak świnie i do niczego się nie nadają, za dużo nienawiści, za mało miłości, nienawiści łatwo się nauczyć, a miłości trudno, miłość zbrukali i obślinili, miłość jest pasywna, dlaczego tak wyszło, że miłość zawsze jest pasywna, za to nienawiść aktywna i dlatego bardziej atrakcyjna, i mówi się jeszcze, że nienawiść jest naturalna, a miłość wymaga wielkiego rozumu, z intelami jednak warto byłoby porozmawiać, przecież w końcu nie wszyscy są głupcami i histerykami, może uda się znaleźć człowieka, co właściwie jest dobre w człowieku z natury, najwyżej funt szarej substancji, a i to nie zawsze jest dobre, i każdy człowiek musi zaczynać od zera, dobrze by było, gdyby dało się dziedziczyć cechy społeczne, no tak, ale wtedy Len byłby małym generałem pułkownikiem, już lepiej nie, już lepiej od zera, wtedy nie bałby się niczego, ale straszyłby innych, którzy nie są generałami pułkownikami…
Drgnąłem. Zobaczyłem, że na jabłonce naprzeciw okna siedzi Len i bacznie mi się przygląda. W chwilę później znikł, tylko zatrzeszczały gałęzie i posypały się jabłka. Nie wierzy w nic, pomyślałem. Nie wierzy nikomu. A komu ja wierzę w tym mieście? Policzyłem w myślach wszystkich, których mogłem sobie przypomnieć. Nikomu nie wierzę. Wyjąłem rurkę slegu, zadzwoniłem do Olimpika i poprosiłem o połączenie z pokojem osiemset siedemnaście.
— Słucham — odezwał się Oscar.
Milczałem, zasłaniając mikrofon dłonią.
— Słucham! — krzyknął Oscar z rozdrażnieniem. — To już drugi raz — powiedział do kogoś. — Halo!… Skąd, jakie ja tu mogę mieć kobiety? — odłożył słuchawkę.
Wziąłem tom Minca, położyłem się w salonie na tapczanie i czytałem aż do zmierzchu. Bardzo lubię Minca, ale zupełnie nie pamiętam, o czym czytałem. Z hałasem przyjechała wieczorna zmiana. Ciocia Wajna karmiła Lena kolacją, wpychała mu owsiankę z gorącym mlekiem. Len kaprysił i marudził, a ona namawiała go cierpliwie i czule. Celnik Peti grzmiał tonem dowódcy: „Trzeba jeść, trzeba jeść, skoro matka mówi, trzeba jeść, trzeba wykonać!”. Przychodziło dwóch, sądząc po głosach, gadatliwych młodych ludzi, pytali o Wuzi i podrywali ciocię Wajnę. Moim zdaniem byli pijani. Szybko zapadał zmierzch. O ósmej w gabinecie zadzwonił telefon. Pobiegłem boso i podniosłem słuchawkę, ale nikt się nie odezwał. Jak Kuba Bogu, tak Bóg Kubie. O ósmej dziesięć do drzwi ktoś zapukał. Ucieszyłem się, że to Len, ale to była Wuzi.
Читать дальше