Stał w drzwiach i rozglądał się z taką miną, jakby próbował sobie przypomnieć, dokąd i po co przyszedł. Wyglądał zupełnie inaczej niż wtedy, gdy widziałem go po raz ostatni, ale i tak poznałem go od razu. Przez cztery lata siedzieliśmy obok siebie w audytoriach szkoły, a potem przez kolejnych kilka lat widywaliśmy się niemal codziennie.
— Przepraszam — zwróciłem się do barmana. — On się nazywa Buba?
— Uhm — mruknął barman.
— To taka ksywka?
— Skąd mam wiedzieć? Wszyscy go tak nazywają. Buba to Buba.
— Peck! — krzyknąłem.
Wszyscy popatrzyli na mnie. On też powoli odwrócił głowę i poszukał wzrokiem, kto go woła. Na mnie nie zwrócił uwagi. Jakby sobie coś przypominając, zaczął gwałtownymi ruchami otrząsać wodę z płaszcza, a potem, szurając podeszwami, podszedł do baru i z trudem wgramolił się na stołek obok mnie.
— To co zwykle — rzucił barmanowi. Głos miał głuchy i stłumiony, jakby ktoś ściskał go za gardło.
— Ten pan czeka na pana — powiedział barman, stawiając przed nim szklankę spirytusu i płaski talerzyk wypełniony miałkim cukrem.
Peck powoli odwrócił głowę, popatrzył na mnie i zapytał:
— No? O co chodzi?
Powieki miał czerwone i przymknięte, w kącikach oczu żółte grudki. I oddychał ustami, jakby miał przerośnięty trzeci migdał.
— Peck Zenay — powiedziałem cicho. — Kursant Peck Zenay, wróćcie z ziemi na niebo.
Nadal patrzył na mnie niewidzącymi oczami. Oblizał wargi.
— Kumpel z kursu?
Odwrócił się, wycedził spirytus i dławiąc się z obrzydzenia, zaczął jeść cukier łyżką do zupy. Barman nalał mu drugą szklankę.
Zrobiło mi się nieswojo.
— Peck, co z tobą, przyjacielu, nie pamiętasz mnie?
Znowu mi się przyjrzał.
— Nie wiem… chyba gdzieś pana widziałem…
— Widziałem! — wykrzyknąłem z rozpaczą. — Jestem Iwan Żylin! Czy ty mnie zupełnie zapomniałeś?
Ręka ze szklanką ledwie dostrzegalnie drgnęła — i to było wszystko.
— Nie, przyjacielu, bardzo przepraszam, ale nie pamiętam pana.
— Tachmasibu też nie pamiętasz? I Iowy Smitha też nie?
— Męczy mnie dzisiaj zgaga — oznajmił barmanowi. — Dałbyś mi sodówki, Con.
Barman, słuchający nas z zainteresowaniem, nalał sodówki.
— Co za koszmarny dzień — powiedział Buba. — Dwa automaty przestały działać, wyobraża pan sobie, Con?
Barman pokręcił głową i westchnął.
— Dyrektor się wściekł — ciągnął Buba — wezwał mnie na dywanik i sklął. Odchodzę stamtąd. Posłałem go do diabła, a on mnie zwolnił.
— Niech pan zgłosi do związków zawodowych — poradził barman.
— Do licha z nimi! — Buba wypił sodówkę i wytarł usta dłonią. Na mnie nie patrzył.
Czułem się jak opluty. Zupełnie zapomniałem, po co potrzebny był mi Buba. Potrzebowałem Buby, a nie Pecka… to znaczy Peck też był mi potrzebny, ale nie ten… ten nie był już Peckiem, tylko jakimś obcym, niesympatycznym Buba… Z przerażeniem patrzyłem, jak wycedził drugą szklankę spirytusu i znowu łychami zaczął ładować w siebie cukier. Jego twarz pokryła się czerwonymi plamami, on dławił się i słuchał, jak barman z zapałem opowiada mu o futbolu… Chciałem krzyknąć: „Peck, co się z tobą stało, Peck, przecież ty tego nienawidziłeś!”. Położyłem mu rękę na ramieniu i powiedziałem błagalnie:
— Peck, stary, wysłuchaj mnie… proszę…
Odsunął się.
— O co chodzi, przyjacielu? — Jego oczy niczego już nie widziały. — Nie jestem Peck, nazywam się Buba, rozumie pan? Z kimś mnie pan pomylił… żadnego Pecka tu nie ma. I co wtedy Nosorożce, Con?
Przypomniałem sobie, gdzie jestem, i zrozumiałem, że Pecka rzeczywiście już nie ma, jest tylko Buba, agent przestępczej organizacji, i to jedyna rzeczywistość, a Peck Zenay to miraż, dobre wspomnienie, muszę o nim jak najszybciej zapomnieć, jeśli mam zamiar pracować… Świetnie, pomyślałem, zaciskając zęby, niech będzie, jak chcecie.
— Allez, Buba — rzuciłem — mam do ciebie interes.
Już był pijany.
— A ja nie rozmawiam o interesach przy barze — oznajmił. — Na dzisiaj skończyłem pracę. Koniec. Nie mam żadnych innych spraw. Zwróć się, przyjacielu, do rady miejskiej. Tam ci pomogą.
— Zwracam się do ciebie, a nie do rady miejskiej — powiedziałem. — Wysłuchasz mnie?
— I tak cię cały czas słucham. Tylko zdrowie tracę.
— Mam do ciebie niewielki interes. Potrzebny mi sleg.
Drgnął.
— Przyjacielu, jesteś szurnięty?
— Jak panu nie wstyd! — wtrącił się barman. — Przy ludziach… zupełnie pan sumienia nie ma.
— Zamknij się — poradziłem mu.
— Grzeczniej — powiedział groźnie barman. — Dawno nie ciągali pana na policję? Raz-dwa i wysyłka…
— Mam gdzieś twoją wysyłkę — odparłem bezczelnie. — Nie wsadzaj nosa w nie swoje sprawy.
— Slegacz cholerny. — Barman wyraźnie był wściekły, ale mówił półgłosem. — Slegu mu się zachciało. Zaraz zawołam sierżanta, już on ci da sleg…
Buba zsunął się ze stołka, poczłapał do wyjścia. Zostawiłem barmana i pospieszyłem za nim. Wyskoczył na deszcz. Zapomniał założyć kaptur, rozglądał się w poszukiwaniu taksówki. Dogoniłem go i złapałem za rękaw.
— Czego ty ode mnie chcesz? — zawołał z męką. — Zaraz zawołam policję!
— Peck, opamiętaj się, Peck, jestem Iwan Żylin, nie mogłeś mnie zapomnieć!
Nadal się rozglądał, co rusz ocierał dłonią wodę płynącą strużkami po jego twarzy. Wyglądał żałośnie, jak zaszczute zwierzę. Próbowałem stłumić rozdrażnienie, przekonywałem siebie, że to mój Peck, bezcenny Peck, niezastąpiony Peck, dobry, mądry, wesoły Peck, i cały czas próbowałem sobie przypomnieć, jaki on był za pulpitem Gladiatora, i nie mogłem, bo teraz mogłem go sobie wyobrazić tylko za barem nad szklanką spirytusu.
— Taksówka! — zawołał, ale samochód pojechał dalej, siedziało w nim pełno ludzi.
— Peck — spróbowałem znowu — chodźmy do mnie. Wszystko ci opowiem.
— Proszę mnie zostawić — powiedział, dzwoniąc zębami. — Nigdzie z panem nie pojadę. Odczep się! Nic ci nie zrobiłem, odczep się, na miłość boską!
— Dobrze. Odczepię się. Ale najpierw dasz mi sleg i swój adres.
— Nic nie wiem o żadnych slegach — wyjęczał. — Co za dzień, Boże drogi!…
Utykając na lewą nogę, poszedł dalej i nagle zanurkował do sutereny z ładnym, skromnym szyldem. Poszedłem za nim. Usiedliśmy przy stoliku i od razu przyniesiono nam gorące mięso i piwo, chociaż nic nie zamawialiśmy. Peck ze wstrętem odsunął talerz i zaczai pić piwo, obejmując kufel obiema dłońmi. W suterenie było cicho i pusto, nad lśniącym bufetem wisiała biała deska ze złotymi literami: U NAS SIĘ PŁACI.
Buba podniósł głowę znad kufla i powiedział zmęczonym głosem:
— Pójdę, dobrze, Iwan? Nie mogę… po co te wszystkie rozmowy… puść mnie, proszę…
Wziąłem go za rękę.
— Peck, co się z tobą dzieje? Szukałem cię, nigdzie nie ma twojego adresu… spotkałem cię zupełnie przypadkiem i nic nie rozumiem. Jak wdepnąłeś w tę historię? Mogę ci jakoś pomóc? Może my…
Nagle ze wściekłością wyrwał rękę.
— Kacie! — zasyczał. — Gestapowcu… diabli mnie zanieśli do tej Oazy… kretyńskie rozmowy, głupie sentymenty. Nie mam slegu, rozumiesz? Mam jeden, no to przecież ci nie oddam! Co ja potem — jak Archimedes? Czy ty masz sumienie? Jak masz, to mnie puść, nie dręcz…
— Nie mogę cię puścić. Dopóki nie dostanę slegu i twojego adresu. Musimy porozmawiać…
Читать дальше