Wilgoć przenikała do szpiku kości, unosił się ohydny odór — połączenie padliny z nieczynną kanalizacją. To stanowczo nie było to, czego szukałem. Nie miałem ochoty marnować czasu. Pomyślałem, że chyba zawrócę i powiem, że przyjdę innym razem, ale postanowiłem — z czystej ciekawości — przejść jeszcze kilka metrów. Poszedłem w prawo, w stronę światła odległych lamp. Przeskakiwałem przez kałuże, potykałem się o przegniłe podkłady, plątałem się w pozrywanych kablach. Przy pierwszej lampie znowu się zatrzymałem. Szyny były rozebrane. Podkłady walały się pod ścianami, a na pustej drodze ziały dziury wypełnione wodą. Szyny zobaczyłem dopiero po chwili. Nigdy jeszcze nie widziałem szyn w takim stanie. Niektóre były skręcone jak korkociąg. Wyczyszczono je do połysku i teraz przypominały gigantyczne wiertła. Inne z ogromną siłą wbito w ziemię i w ściany tunelu. A jeszcze inne powiązano w supły. Przeszył mnie dreszcz. Zwykłe supły, supełki z kokardką, z dwiema kokardkami, jak na sznurowadłach przy butach… Wszystkie były błękitne od zgorzeliny.
Spojrzałem w głąb tunelu. Stamtąd ciągnęło zgnilizną, słabe żółte światła rzadkich lamp mrugały miarowo, jakby coś kołysało się w przeciągu, na przemian zasłaniając je i odsłaniając. Nerwy mi nie wytrzymały. Czułem, że to tylko idiotyczny dowcip, ale nie mogłem nic na to poradzić. Przykucnąłem i rozejrzałem się. Wkrótce znalazłem to, czego szukałem — metalowy pręt. Wziąłem go pod pachę i ruszyłem dalej. Żelazo było zimne, wilgotne i szorstkie od rdzy. Migotliwe światło dalekich lamp odbijało się od śliskich, błyszczących od wilgoci ścian. Już dawno zauważyłem na nich dziwne okrągłe zacieki, początkowo nie zwróciłem na nie uwagi, a teraz zainteresowałem się i podszedłem, żeby przyjrzeć się dokładniej. Po ścianie ciągnęły się dwa rzędy okrągłych śladów rozdzielonych metrowymi przerwami. Wyglądało to tak, jakby przebiegł tędy słoń, i to niezbyt dawno — na brzegu jednego ze śladów słabo ruszała się zmiażdżona biała stonoga. Wystarczy, pomyślałem, pora wracać. Popatrzyłem w górę. Teraz pod lampami widać było wyraźnie czarne, kołyszące się girlandy. Ująłem pręt wygodniej i poszedłem do przodu, trzymając się bliżej ściany.
To też robiło spore wrażenie. Pod sufitem tunelu ciągnęły się zwisające kable, a na nich, powiązane ogonami i zebrane w ciężkie najeżone kiście, kołysały się w przeciągu martwe szczury. Tysiące martwych szczurów. Drobne, wyszczerzone zęby błyszczały ohydnie w półmroku, zesztywniałe łapki sterczały na wszystkie strony. Kiście połączone w ohydne girlandy znikały w głębi tunelu. Gęsty, duszący smród unosił się pod sklepieniem i z wolna płynął tunelem, zwarty jak kisiel…
Rozległ się przenikliwy pisk i spod mojej nogi uskoczył ogromny szczur. Potem jeszcze jeden. I następny. Cofnąłem się. Szczury pędziły stamtąd, z ciemności, gdzie nie było żadnych lamp. Poczułem falę powietrza, również płynącego stamtąd. Wymacałem łokciem niszę w ścianie i wsunąłem się w nią. Po obcasami zatłukło się i rozwrzeszczało coś żywego. Nie patrząc, zamachnąłem się żelazną pałką. Szczury mnie nie interesowały — słyszałem, jak ktoś ciężko biegnie tunelem, pluskały kałuże. Niepotrzebnie się w to wszystko wmieszałem, pomyślałem. Żelazny pręt wydawał mi się lekki i żałosny w porównaniu z zawiązanymi na supeł szynami… to nie latająca pijawka… i nie dinozaur z Kongo. Żeby tylko nie gigantopitek, cokolwiek, byle nie gigantopitek… Te osły są wystarczająco głupie, żeby złapać gigantopiteka i wrzucić do tunelu… poczułem pustkę w głowie i nieoczekiwanie pomyślałem o Rimeierze. Po co mnie tu przysłał? Co on, oszalał?… Żeby tylko nie gigantopitek…
Przemknął obok mnie tak szybko, że nie zdążyłem się zorientować, co to takiego. Tunel huczał od jego galopu. Potem gdzieś obok rozległ się rozpaczliwy pisk szczura i zapadła cisza. Ostrożnie wyjrzałem z niszy. Stał dziesięć metrów ode mnie, pod lampą… poczułem tak ogromną ulgę, że aż nogi ugięły się pode mną.
— Kombinatorzy — powiedziałem na głos, omal nie płacząc. — Samouki dowcipnisie… Żeby wymyślić coś takiego! Talenty domorosłe…
Usłyszał mój głos i zadzierając nogi, odezwał się:
— Temperaturka będzie ze dwa metry trzynaście cali, wilgoci nie ma. Nie ma i już…
Podszedłem bliżej.
— Melduj, jakie jest twoje zadanie.
Ze świstem wypuścił z przyssawek sprężone powietrze, bezmyślnie pomachał nogami i wbiegł na sufit.
— Złaź na dół — zażądałem — i odpowiadaj.
Wisiał nad moją głową wśród zapleśniałych kabli. Przestarzały cyber. Przeznaczony do pracy na asteroidach, żałosny i dziwaczny, pokryty strzępami karboksylowej korozji i kleksami czarnego podziemnego brudu.
— Złaź na dół! — warknąłem.
Rzucił we mnie zdechłym szczurem i pomknął w ciemność.
— Bazalty! Granity! — wył różnymi głosami. — Pseudomorficzne skały! Jestem nad Berlinem! Jak mnie słyszycie?! Pora spać!
Rzuciłem pręt i poszedłem za cyberem. Dobiegł do następnej lampy, zszedł na dół i zaczął szybko, jak pies, ryć beton manipulatorami roboczymi. Biedak, nawet w czasach świetności jego mózg był zdolny do pracy tylko w warunkach przyciągania wynoszącego jedną setną ziemskiego. Teraz był zupełnie nieprzytomny. Pochyliłem się nad nim i zacząłem grzebać pod pancerzem, szukając ośrodka regulacji.
— Łajdaki! — powiedziałem. Ośrodek regulacji był zmiażdżony, jakby ktoś walnął w niego młotem kowalskim.
Cyber przestał kopać i chwycił mnie za nogę.
— Stop! — krzyknąłem. — Przestań.
Przestał, położył się na bok i oznajmił basem:
— Jak ja mam cię dosyć, El… Napilibyśmy się brandy…
W jego wnętrzu pstryknęły styki i zagrała muzyka. Sycząc i poświstując, cyber wykonał „Marsz łowców”. Patrzyłem na niego i myślałem, jakie to głupie i wstrętne, jakie śmieszne i straszne jednocześnie. Gdybym nie był astronautą, przestraszyłbym się i zaczął uciekać, i on prawie na pewno by mnie zabił… A przecież tutaj nikt nie wiedział, że byłem astronautą. Nikt. Ani jeden człowiek. Rimeier też o tym nie wiedział…
— Wstań — poleciłem.
Zabrzęczał i zaczai drapać ścianę. Wtedy odwróciłem się i poszedłem z powrotem. Przez cały czas, idąc do zakrętu korytarza, słyszałem, jak hałasuje w stercie powykręcanych szyn, syczy spawarką elektryczną i paple coś na dwa głosy.
Atomowe drzwi były już otwarte. Przeszedłem przez próg i zatrzasnąłem je za sobą.
— I jak? — zapytał okrągłogłowy.
— Głupio — odparłem.
— Przecież nie wiedziałem, że pracował pan w kosmosie. Pracował pan w kosmosie?
— Pracowałem. Ale i tak głupio. Dla głupców. Dla niewykształconych egzaltowanych głupców.
— Dla jakich?
— Egzaltowanych.
— A… No, no, niech pan tak nie mówi. Wielu osobom się podoba. I w ogóle, przecież mówiłem, żeby pan przyszedł wieczorem. Dla samotników mamy niewiele rozrywek. — Nalał sobie whisky i dodał wody z syfonu. — Chce pan?
Wziąłem szklankę i oparłem się o barierkę. El z przyklejonym do ust papierosem spoglądał posępnie na ekran. Na ekranie widać było oślizgłe ściany tunelu, skręcone szyny, czarne kałuże, lecące ze spawarki iskry.
— To nie dla mnie — oznajmiłem. — W to niech się bawią księgowi i fryzjerzy. Nic do nich nie mam, ale ja potrzebuję czegoś takiego, czego jeszcze w życiu nie widziałem.
— Czyli sam pan nie wie, czego pan chce — stwierdził okrągłogłowy. — Ciężki przypadek. Przepraszam, nie jest pan czasem intelem?
Читать дальше