— Mam cię, bydlaku! — wrzasnął pijany, próbując chwycić mnie za pierś wolną ręką.
Cofnąłem się do ogrodzenia.
— Ja pana nie zaczepiam — powiedziałem, zwracając się do przysadzistego.
— Przestań się wygłupiać — powiedział ostro wysoki z oddali.
— Ja cię do-dobrze zapamiętałem! — darł się pijany. — Przede mną nie uciekniesz! Już ja się z tobą policzę!
Szarpnięciami sunął w moją stronę, wlokąc za sobą przysadzistego, który wczepił się w niego jak policyjny buldog.
— To nie ten! — wołał przysadzisty, któremu było bardzo wesoło. — Tamten poszedł na dreszczkę, a ten jest trzeźwy…
— Mnie nie o-oszuka…
— Ostrzegam po raz ostatni, wyrzucimy cię!
— Przestraszył się, drań! Bransoletę zdjął!
— Przecież go nie widzisz! Przecież nie masz okularów, głupolu!
— Wszystko do-dobrze widzę!… A jeśli to nawet nie ten…
— Przestań wreszcie!
Wysoki w końcu podszedł i chwycił pijanego z drugiej strony,
— Niech pan idzie! — powiedział do mnie rozdrażniony. — Co pan, doprawdy, pijaka pan nie widział?
— O nie, mnie nie ucieknie!
Poszedłem swoją drogą. Do domu było już niedaleko. Towarzystwo ciągnęło się z tyłu.
— Ja go znam! Król przyrody… uchlał się, obił komuś mordę, sam oberwał i tyle mu wystarczy… Puśćcie mnie, dam w łeb…
— Widzisz, do czego doszedłeś, ciągniemy cię jak gangstera…
— Nie prowadźcie mnie!… Jak ja ich nienawidzę!… Dreszczki, wódki, baby… bezmózga galareta…
— Tak, tak, oczywiście, uspokój się… tylko się nie przewracaj.
— Dość tych pert… pretensji!… Mam dość waszego faryzeuszostwa! Pur… pryytanizmu… trzeba rozerwać! Strzelać! Zetrzeć z powierzchni ziemi!
— Oho, ale się udźgał! A już myślałem, że przetrzeźwiał trochę.
— Jestem trzeźwy! Wszystko pamiętam… dwudziestego ósmego… co, może nie?
— Siedź cicho, głupolu!
— Ciii! Taa jest! Wróg nie śpi! Chłopaki, tu gdzieś był szpicel… przecież z nim rozmawiałem… bransoletę, bydlak, zdjął… ale ja tego kabla jeszcze do dwudziestego ósmego…
— Bądź wreszcie cicho!
— Ciii! Ani słowa więcej… nie martwcie się, miotacze min są przy mnie.
— Zaraz uduszę tego padalca.
— We wrogów cywilizacji!… Półtora tysiąca litrów gazu łzawiącego — osobiście… sześć sektorów… eek!
Byłem już przed bramą swojego domu. Jak się obejrzałem, pijany leżał twarzą do ziemi, przysadzisty siedział nad nim w kucki, a wysoki pocierał krawędź lewej ręki dłonią prawej.
— No i dlaczego to zrobiłeś? — zapytał przysadzisty. — Zrobiłeś mu krzywdę.
— Wystarczy tego gadania — powiedział wysoki wściekle. — Nigdy nie oduczymy się gadać. Nigdy nie oduczymy się pić wódki. Wystarczy.
Błądzimy jak dzieci we mgle, doktorze Opir, pomyślałem, starając się bezszelestnie sunąć przez podwórko. Przytrzymałem skrzydła bramy, żeby nie trzasnęły.
— A gdzie tamten? — zapytał wysoki, ściszając głos. — Kto?
— Ten typ, który szedł przed nami…
— Skręcił gdzieś…
— Zauważyłeś gdzie?
— Nie myślałem o nim!
— Szkoda. No dobra, bierz go i idziemy.
Stanąłem w cieniu jabłoni i patrzyłem, jak wloką pijanego obok bramy. Pijany strasznie charczał.
W domu było cicho. Poszedłem do siebie, rozebrałem się i wziąłem ciepły prysznic. Hawajka i szorty śmierdziały gazem, były pokryte tłustymi plamami świecącego się płynu. Wrzuciłem je do utylizatora. Obejrzałem się w lustrze i znowu zdumiałem się, że tak ulgowo mi przeszło: guz za uchem, porządny siniak na lewym ramieniu i kilka śladów na żebrach. I obtarte dłonie.
Na szafce nocnej znalazłem wiadomość, w której serdecznie proponowano mi wpłacenie pieniędzy za mieszkanie za pierwsze trzydzieści dni. Suma była wysoka, ale do zniesienia. Odliczyłem kilka kredytek i wsunąłem je do przezornie przygotowanej koperty, a następnie położyłem się na łóżku, podkładając zdrową rękę pod głowę. Pościel była chłodna, trzeszcząca świeżością, przez otwarte okno wpadało słone morskie powietrze. Nad uchem przytulnie syczał fonor. Miałem zamiar chwilę pomyśleć, ale byłem zbyt wykończony i szybko zasnąłem.
Coś mnie obudziło. Otworzyłem oczy i zacząłem czujnie nasłuchiwać. Gdzieś niedaleko ktoś płakał albo śpiewał wysokim dziecięcym głosem. Ostrożnie wstałem i wysunąłem głowę za okno. Ktoś cienkim, zrywającym się głosem mamrotał:
— W trumnach pobyli, wychodzili i żyli, jako żywi pomiędzy żywymi…
Dało się słyszeć pochlipywanie. Z daleka, niczym brzęczenie komara, dobiegało: „Dreszczka, dreszczka!”. Znowu odezwał się żałosny głos:
— Krew z ziemią zmieszają, nie pojedzą…
Pomyślałem, że to pijana Wuzi płacze i zawodzi w swoim pokoju na górze.
— Wuzi! — zawołałem półgłosem.
Nikt się nie odezwał. Cienki głos wykrzyknął:
— Odejdź od włosów moich, odejdź od mięsa mojego, odejdź od kości moich!
Już wiedziałem kto to. Wlazłem na parapet, zeskoczyłem na trawę i wszedłem do ogrodu, nasłuchując pochlipywań. Pomiędzy drzewami zamajaczyło światło, szybko natrafiłem na garaż. Brama była uchylona i zajrzałem do środka. Tam stał ogromny lśniący opel. Na stoliku paliły się dwie świece. Pachniało aromatyczną benzyną i gorącym woskiem.
Pod świecami, na ławce siedział Len w białej koszuli do pięt i boso, z grubą, zaczytaną książką na kolanach. Szeroko otwartymi oczami patrzył na mnie, a jego biała twarz zmartwiała z przerażenia.
— Co ty tu robisz? — zapytałem głośno i wszedłem.
Patrzył na mnie w milczeniu, potem zaczął drżeć. Usłyszałem, jak stukają jego zęby.
— Len, przyjacielu, nie poznałeś mnie? To ja, Iwan.
Upuścił książkę i wcisnął ręce pod pachy. Podobnie jak dzisiaj rano, jego twarz pokryta była potem. Usiadłem obok chłopca i objąłem go. Oparł się o mnie bezsilnie. Cały się trząsł. Spojrzałem na książkę. Niejaki doktor Nef uszczęśliwił ludzkość „Wstępem do wiedzy o zjawiskach nekrotycznych”. Kopniakiem posłałem książkę pod stolik.
— Czyj to samochód? — zapytałem głośno.
— Ma-mamy…
— Wspaniały ford.
— To nie ford. To opel.
— Rzeczywiście, opel… pewnie wyciąga ze dwieście mil, co?
— Tak.
— A skąd wytrzasnąłeś świece?
— Kupiłem.
— Naprawdę? Nie miałem pojęcia, że w naszych czasach można gdzieś zdobyć świece. A co, żarówka się przepaliła? Wyszedłem do sadu zerwać jabłko, patrzę, a tu światło w garażu…
Przywarł do mnie ciasno i powiedział szeptem:
— Niech… niech pan jeszcze nie idzie.
— Dobrze. A może zgasimy światło i pójdziemy do mnie?
— Nie, tam nie można.
— Gdzie nie można?
— Do pana. Do domu nie można — mówił z ogromnym przekonaniem. -1 jeszcze długo nie będzie można. Dopóki nie zasną.
— Kto?
— Oni.
— Jacy oni?
— Oni. Słyszy pan?
Wytężyłem słuch, ale usłyszałem tylko, jak szeleszczą poruszane wiatrem gałązki, jak gdzieś bardzo daleko ludzie wrzeszczą: „Dreszczka, dreszczka!”.
— Nic szczególnego nie słyszę — powiedziałem.
— To dlatego, że pan ich nie zna. Jest pan tutaj nowy, a oni nowych nie ruszają.
— A kim są ci oni?
— Wszyscy oni. Widział pan tego typa z guzikami?
— Petiego? Widziałem. A dlaczego typa? Moim zdaniem to całkiem sympatyczny człowiek…
Len zerwał się.
Читать дальше