Ludzie stali blisko siebie, mężczyźni i kobiety, nastolatki i ludzie w sile wieku, chłopcy i dziewczęta, wszyscy przestępowali z nogi na nogę i na coś czekali. Nie było słychać rozmów. To tu, to tam zapalały się ogniki papierosów, oświetlając zaciśnięte usta i zapadnięte policzki. Potem w ciszy zaczął bić zegar i nad placem zapłonęły gigantyczne kolorowe plafony. Było ich trzy — czerwony, niebieski i zielony, o nieregularnych kształtach, trochę przypominających zaokrąglone trójkąty. Tłum zafalował i zastygł. Wokół mnie ludzie krzątali się cichutko, gasząc papierosy. Plafony na chwilę zgasły, a potem zaczęły zapalać się i gasnąć po kolei: czerwony, niebieski, zielony, czerwony, niebieski, zielony…
Poczułem na twarzy podmuch gorącego powietrza, zakręciło mi się w głowie. Tłum się kołysał. Stanąłem na palcach. Na środku placu ludzie byli nieruchomi, miałem wrażenie, że zesztywnieli i nie przewracają się tylko dlatego, że stoją tak ciasno w tłumie. Czerwony, niebieski, zielony, czerwony, niebieski, zielony… Zastygłe nieobecne twarze, czarne uchylone usta, nieruchome wytrzeszczone oczy. Nawet nie mrugali pod tymi plafonami… Zrobiło się bardzo cicho. Drgnąłem, gdy nieopodal jakaś kobieta krzyknęła przenikliwie: „Dreszczka!”. W tym samym momencie dziesiątki głosów podjęły okrzyk: „Dreszczka!”. Ludzie na chodnikach zaczęli rytmicznie klaskać w takt zapalania się plafonów i skandować równymi głosami: „Dreszcz-ka, dreszcz-ka, dreszcz-ka!”. Ktoś wbił mi w plecy ostry łokieć. Naparli na mnie, wypychając do przodu, na środek placu, pod plafony. Zrobiłem krok, drugi, a potem ruszyłem przez tłum, rozpychając nieruchomych ludzi. Dwóch nastolatków, zastygłych jak sople lodu, nagle zaczęło się miotać, kurczowo łapać się nawzajem za ubranie, drapać i walić ze wszystkich sił, a ich nieruchome twarze nadal były odchylone ku płonącemu niebu. Czerwony, niebieski, zielony… Nieoczekiwanie nastolatki znowu zastygły. I wtedy wreszcie zrozumiałem, że to wszystko jest niesamowicie wesołe. Chichotaliśmy wszyscy. Zrobiło się dużo przestrzeni, zagrzmiała muzyka. Pochwyciłem śliczną dziewczynę i puściliśmy się w pląs, jak kiedyś, jak zawsze, jak dawno temu, jak powinno być, beztrosko, żeby kręciło się w głowie, żeby wszyscy się nami zachwycali, nie puszczałem jej ręki, i nie musieliśmy nic mówić, i ona przyznała, że kierowca to bardzo dziwny człowiek; nie znoszę alkoholików, powiedział Rimeier, ten porowaty nos to alkoholik, a jak devon zapytałem, a jak bez devona, skoro u nas jest wspaniały ogród zoologiczny, byki lubią leżeć w bagnie, a z bagien przez cały czas lecą komary, Rim, powiedziałem, jacyś idioci powiedzieli, że masz pięćdziesiąt lat, co za bzdura, nie dałbym ci więcej niż dwadzieścia pięć, a to jest Wuzi, pamiętasz, opowiadałem ci o niej, przecież ja wam przeszkadzam, powiedział Rimeier, nam nikt nie może przeszkodzić, powiedziała Wuzi, a to Sus, najlepszy rybak, on chwycił chlapnik i trafił Skata prosto w oczy, i Huger pośliznął się i wpadł do wody, jeszcze tylko brakuje, żebyś utonął, powiedział Huger, patrz, już ci się slipki rozpuściły, jaki pan śmieszny, powiedział Len, to przecież taka zabawa w gangstera i chłopca, pamięta pan, bawił się pan z Marią… ach, jak mi dobrze, dlaczego jeszcze nigdy w życiu nie było mi tak dobrze, jakie to przykre, przecież mogło być mi dobrze każdego dnia, Wuzi, powiedziałem, jacy my wszyscy jesteśmy młodzi, Wuzi, ludzie nigdy nie mieli tak ważnego zadania i myśmy je rozwiązali, był tylko jeden problem, jeden jedyny na świecie, przywrócić ludziom duchową treść, duchowe troski, nie, Sus, powiedziała Wuzi, bardzo cię kocham, Oscar, świetny z ciebie facet, ale wybacz mi, chcę, żeby to był Iwan; objąłem ją i domyśliłem się, że można ją pocałować, i powiedziałem: kocham cię…
Bach! Bach! Bach! Coś zaczęło z trzaskiem pękać na nocnym niebie i posypały się na nas ostre, brzęczące odłamki. Od razu zrobiło się zimno i nieprzyjemnie. To były salwy z cekaemu. Zagrzmiały serie.
— Wuzi, padnij! — wrzasnąłem, chociaż jeszcze nie wiedziałem, co się dzieje, i upadłem na bruk, na nią, żeby zasłonić ją od kuł, i wtedy zaczęli mnie bić po twarzy…
Tra ta ta ta ta ta ta… wokół mnie niczym częstokół stali nieruchomo ludzie. Z wolna dochodzili do siebie, błyskali białkami oczu. Leżałem na piersi twardego jak ławka człowieka i tuż przed moimi oczami była jego otwarta, szeroka paszcza z błyszczącą śliną na podbródku. Niebieski, zielony, niebieski, zielony… Czegoś brakowało. Rozległo się przenikliwe wycie, przekleństwa, ktoś piszczał i miotał się w histerii. Nad placem narastał głośny mechaniczny ryk. Z trudem podniosłem głowę. Plafony były na wprost przede mną, niebieski i zielony rozbłyskiwały równomiernie, a czerwony zgasł i z niego sypało się szkło. Tra ta ta ta ta… w tym momencie zgasł i pękł zielony plafon. I w świetle niebieskiego niespiesznie przepłynęły rozpostarte skrzydła, od których odrywały się czerwone błyskawice wystrzałów.
Znowu próbowałem paść na ziemię, ale to było niemożliwe, ludzie wokół mnie sterczeli jak słupy. Coś ohydnie zatrzeszczało blisko mnie, wzbił się kłąb żółto-zielonego dymu, okropnie zaśmierdziało. Pok! Pok! Jeszcze dwa kłęby zawisły nad placem. Tłum zawył i wreszcie się ruszył. Żółty dym gryzł jak gorczyca, pociekły mi łzy, zacząłem płakać i kasłać. Wokół mnie też się wszyscy rozpłakali, zaczęli kasłać i ochryple wyć: „Bydlaki! Chuligani! Bij intelów!”. Znowu dał się słyszeć narastający ryk silnika. Samolot wracał.
— Na ziemię, idioci! — krzyczałem. Wszyscy wokół poupadali na siebie. Tra ta ta ta ta!… Tym razem cekaemista chybił i seria trafiła w dom naprzeciwko, ale bomby gazowe spadły prosto na cel. Światła wokół placu zgasły, zgasł niebieski plafon i w ciemności zaczęła się bijatyka.
Nie wiem, jak udało mi się dotrzeć do tej fontanny. Może mam zdrowe instynkty, a zwykła zimna woda to było właśnie to, czego potrzebowałem. Wszedłem do wody w ubraniu i położyłem się. Od razu poczułem ulgę. Na twarz spadały zimne bryzgi i to było bardzo przyjemne. W kompletnej ciemności przez gałązki i wodę świeciły niezbyt jasne gwiazdy. Panowała absolutna cisza. Przez kilka minut nie wiadomo po co obserwowałem najjaśniejszą gwiazdę, powoli sunącą po niebie, dopóki nie uświadomiłem sobie, że to retranslacyjny sputnik Europa, i pomyślałem, jak to tak daleko stąd, i jakie to przykre i bez sensu, jeśli przypomnieć sobie zamęt na placu, ohydne przekleństwa i piski, charkot gazowych bomb, odór padliny wywracający żołądek i płuca na drugą stronę. Przypomniałem sobie: „Rozumiejąc wolność jako pomnażanie i rychłe zaspokajanie potrzeb, wypaczają swoją naturę, albowiem rodzą w sobie wiele bezsensownych i głupich pragnień, nawyków i wymysłów”. Niezastąpiony Peck uwielbiał cytować starca Zosimę, gdy krążył wokół nakrytego stołu, zacierając ręce. Wtedy byliśmy smarkatymi studentami i zupełnie poważnie myśleliśmy, że podobne wypowiedzi przydają się wyłącznie wtedy, gdy chcesz błysnąć erudycją i poczuciem humoru…
W tym momencie ktoś zwalił się w wodę dziesięć metrów ode mnie.
Najpierw kasłał, otrząsając się i smarkając. Pospiesznie wyszedłem z wody. Tamten człowiek zaczął się pluskać, na chwilę zupełnie ucichł i nagle zaczął sypać przekleństwami.
— Bezwstydne gnidy! — ryczał. — Świński gnój, ścierwa… po żywych ludziach! Śmierdzące hieny, szakale, sukinsyny… slegacze wykształcone, łobuzy… — Znowu się zawzięcie wysmarkał. — Dupa ich boli, jak się ludzie bawią… na twarzy mi stanęli, bydlaki… — Boleśnie palnął się w nos. — Żeby ich szlag trafił z tą dreszczką, niech mnie diabli, jeśli jeszcze raz tam pójdę…
Читать дальше