— Tutaj mieszka stary Ruen — powiedziała Wuzi. — Każdego wieczoru ma nową. Tak się urządził, stary piernik, że same do niego przychodzą. W czasie wojny urwało mu nogę… widzi pan, nie pali się u niego światło, słuchają radia. A przecież jest straszny jak grzech śmiertelny!
— Dobrze żyje się temu, kto ma jedną nogę… — zauważyłem z roztargnieniem.
Zachichotała oczywiście i ciągnęła:
— A tutaj mieszka Sus. To rybak. To dopiero facet!
— Rybak? — zapytałem. — I czym on się zajmuje, ten rybak Sus?
— Rybactwem. A co mogą robić rybacy? Rybaczą! A może pan pyta, gdzie on pracuje?
— Nie, pytam, gdzie rybaczy.
— W metrze — zająknęła się na chwilę. — A może pan też jest rybakiem?
— A co, tak widać?
— Coś w panu jest, od razu to zauważyłam. Znamy te pszczółki, co żądlą w plecy.
— Naprawdę?
Wzięła mnie pod rękę.
— Niech mi pan coś opowie — powiedziała, łasząc się. — Nigdy nie miałam znajomych rybaków. Opowie mi pan?
— Dlaczego nie… opowiedzieć o lotniku i krowie?
— Nie, naprawdę…
— Jaki upalny wieczór! — wykrzyknąłem. — Dobrze, że zdjęła pani ze mnie marynarkę.
— Przecież i tak wszyscy wiedzą. I Sus opowiada, i inni…
— Aha? — zainteresowałem się. — I co opowiada Sus?
Od razu puściła moją rękę.
— Ja nie słyszałam… dziewczyny opowiadały.
— A co opowiadały dziewczyny?
— No… różne rzeczy… Zresztą może wszyscy kłamią. Może Sus nie ma z tym nic wspólnego…
— Hm… — mruknąłem.
— Tylko niech pan sobie nie myśli, Sus to porządny chłopak i bardzo milczący.
— Dlaczego miałbym myśleć o Susie? — powiedziałem, żeby ją uspokoić. — Nawet go na oczy nie widziałem.
Znowu wzięła mnie pod rękę.
— Zaraz się napijemy — oznajmiła z entuzjazmem. — Najwyższa pora, żebyśmy się napili.
Przeszła już ze mną na „ty”. Skręciliśmy za róg i wyszliśmy na magistralę. Było nawet widniej niż w dzień. Świeciły latarnie, połyskiwały ściany, różnokolorowymi światłami rozbłyskiwały witryny. To był prawdopodobnie jeden z kręgów tego raju, o którym mówił Amad. Ale wyobrażałem to sobie jakoś inaczej. Spodziewałem się ryczących orkiestr, wyginających się par, półnagich i nagich ludzi. A tutaj było dość spokojnie. Ludzi dużo, wszyscy pijani, ale ubrani elegancko i różnorodnie, i bardzo weseli. I prawie wszyscy palili. Nie czuć było najmniejszego podmuchu wiatru, a fale niebieskawego papierosowego dymu owijały się wokół latarni i lamp jak w zadymionym pokoju. Wuzi wciągnęła mnie do jakiejś restauracji, wypatrzyła znajomych i uciekła, obiecując, że znajdzie mnie później. Tłum w restauracji przyparł mnie do baru i zanim ochłonąłem, już wychyliłem kieliszek gorzkiej. Starszawy facet o żółtych białkach oczu i brązowej cerze zahuczał mi w twarz:
— Cuen złamał nogę, tak? Brosch poszedł na artika i teraz się już do niczego nie nadaje. A z prawej strony nikogo nie mają, Finny został z prawej, czyli jeszcze gorzej niż nikt. To kelner i tyle. Tak?
— Co pan pije?
— Ja w ogóle nie piję — odpowiedział z godnością brązowy, dysząc siwuchą. — Mam żółtaczkę. Słyszał pan o czymś takim?
Za moimi plecami ktoś spadł z taboretu. Gwar to cichł, to się nasilał. Brązowy, zdzierając sobie głos, wykrzykiwał historię o jakimś człowieku, który w pracy uszkodził szlauch i omal nie umarł od świeżego powietrza. Trudno było cokolwiek zrozumieć, ponieważ ze wszystkich stron wykrzykiwano różne historie.
— …Ten głupek się uspokoił i wyszedł, a ona wezwała taksówkę bagażową, załadowała jego rzeczy, kazała zawieźć wszystko za miasto i tam wywalić…
— …Twojego telewizora nawet w kiblu nie powieszę. Nic lepszego od omegi nie wymyślili, mam sąsiada inżyniera, on właśnie tak mówi. Nic lepszego od omegi nie wymyślili…
— …I tak im się skończyła podróż poślubna. Wrócili do domu, ojciec go do garażu zwabił, a ojciec jest bokserem, i tam go zlał do utraty przytomności, wzywali potem lekarza…
— …No i wzięliśmy na trzech… a oni mają, uważasz, taką zasadę — bierz, co chcesz, ale wypij wszystko, co wziąłeś. A on się już nakręcił. Bierzemy, mówi, jeszcze… a oni krążą i patrzą… No, myślę, pora wiać…
— …Dziecinko, ja z twoim biustem byłbym szczęśliwy jak nikt, taki biust zdarza się raz na tysiąc, nie myśl sobie, że cię komplementuję, ja w ogóle nie lubię komplementów…
Na pusty stołek obok mnie wdrapała się szczupła dziewczyna z grzywką do czubka nosa. Zaczęła stukać piąstką w bar i wołać: „Barman, barman, pić!”. Hałas trochę ucichł. Usłyszałem, jak za mną dwóch mężczyzn rozmawia dramatycznym szeptem:
— A skąd masz?
— Od Buby. Znasz Bubę? To inżynier…
— I co, prawdziwy?
— Ohyda, zdechnąć można!
— Tam jeszcze jakieś tabletki są potrzebne…
— Cicho bądź!
— Daj spokój, kto nas tu słucha…
— Masz przy sobie?
— Buba dał mi jedno opakowanie, mówi, że w każdej aptece jest cała fura… o, patrz…
— De… devon… co to takiego?
— Jakieś lekarstwo, skąd mam wiedzieć…
Odwróciłem się. Jeden miał czerwoną twarz, rozpiętą do pasa koszulę, włochatą pierś. Drugi był wychudzony, z porowatym nosem. Obaj patrzyli na mnie.
— Napijemy się? — zaproponowałem.
— Alkoholik — stwierdził porowaty nos.
— Daj spokój, daj spokój, Pet — wtrąciła się czerwona twarz. — Nie nakręcaj się, proszę.
— Jeśli potrzebny jest devon, mogę dać — powiedziałem głośno.
Odskoczyli. Porowaty zaczai się rozglądać ostrożnie. Kątem oka zauważyłem, że kilka osób zastygło w oczekiwaniu.
— Chodź, Pet — powiedziała półgłosem czerwona twarz. — Chodź, zostawmy go.
Ktoś położył mi rękę na ramieniu. Obejrzałem się i zobaczyłem opalonego przystojnego mężczyznę z potężną muskulaturą.
— Tak?
— Przyjacielu — powiedział serdecznie. — Rzuć to. Rzuć, póki nie jest za późno. Jesteś nosorożcem?
— Hipopotamem — zażartowałem.
— Pytam poważnie. Może cię pobili?
— Do siniaków.
— Dobra, nie martw się. Dzisiaj ciebie, jutro ty. A devon i cała reszta to świństwo, uwierz mi. Dużo na świecie świństw, a to jest świństwo nad świństwami. Rozumiesz?
Dziewczyna z grzywką patrzyła na nas.
— Trzaśnij go w zęby, czego się wtrąca — poradziła mi. — Szpicel parszywy…
— Upiłaś się, idiotko — spokojnie odparł opalony i odwrócił się do nas plecami. Plecy miał ogromne, opięte półprzeźroczystą koszulą, całe w okrągłych węzłach mięśni.
— Nie twoja sprawa — powiedziała dziewczyna do pleców. Potem zwróciła się do mnie: — Słuchaj, przyjacielu, wezwij barmana, bo ja nie mogę się dowołać!
Oddałem jej swoją szklankę i zapytałem:
— Czym by się tu zająć?
— Zaraz wszyscy pójdziemy — odparła dziewczyna. — A zajmiesz się, czym się da. Nie będziesz miał szczęścia, to nigdzie się nie przebijesz. Potrzebne pieniądze, jeśli chcesz do mecenatów. Pewnie jesteś przyjezdny? U nas gorzkiej nikt nie pije. Opowiedziałbyś, jak tam u was jest… Nigdzie dziś nie pójdę, wstąpię do salonu. Mam parszywy humor, nic nie pomaga… matka mówi: potrzebne ci dziecko, a to przecież też nudne, po co mi dziecko…
Zamknęła oczy i opuściła podbródek na splecione palce. Wyglądała jak bezczelne, skrzywdzone dziecko. Próbowałem ją rozruszać, ale przestała zwracać na mnie uwagę i nagle znowu krzyknęła: „Barman! Pić! Barman!”. Poszukałem wzrokiem Wuzi. Nigdzie nie było jej widać. Kawiarnia powoli pustoszała. Wszyscy gdzieś spieszyli. Ja też zsunąłem się ze stołka i wyszedłem. Ulicą płynęły strumienie ludzi. Wszyscy zmierzali w tym samym kierunku i pięć minut później ludzka fala wyniosła mnie na plac — duży i słabo oświetlony. Szeroka mroczna przestrzeń otoczona świetlnym łańcuchem latarni i witryn była zapełniona ludźmi.
Читать дальше