Z całych sił zatrzasnął za sobą ażurowe drzwi.
— Gdzie mam ich szukać? — zapytałem.
Stałem chwilę, patrząc, jak odchodzi. Niemal biegł nerwowymi krokami, oddalając się korytarzem.
Szedłem powoli, trzymając się cienia drzew. Obok mnie z rzadka przejeżdżały samochody. Jeden się zatrzymał, kierowca otworzył drzwiczki, wychylił się i zwymiotował. Zaklął słabo, otarł usta dłonią, trzasnął drzwiami i odjechał. Był niemłody, miał czerwoną twarz i rozpiętą od góry do dołu kolorową koszulę. Rimeier pewnie wpadł w ciąg. To się często zdarza: człowiek się stara, pracuje, ludzie uważają go za cennego pracownika, słuchają jego opinii i stawiają go za wzór, a gdy jest potrzebny w konkretnej sprawie, nagle okazuje się, że spuchł i obwisł, zapuścił się, że biegają do niego dziewczyny i że od rana cuchnie od niego wódką… Twoja sprawa go nie interesuje, wciąż jest strasznie zajęty, wiecznie z kimś umówiony, mówi niejasno i plącze się w zeznaniach. Z takiego człowieka nie będziesz miał pożytku. A potem nie zdążysz się obejrzeć, jak on znajdzie się na odwyku, w domu wariatów albo w areszcie. Albo nagle się ożeni — z dziwną kobietą, i od tego małżeństwa pachnie szantażem na kilometr… i pozostaje tylko powiedzieć: „Lekarzu, wyleczyłem się sam”…
Warto by odszukać Pecka. Peck to uczciwy twardy facet, który zawsze wszystko wie. Nie zdążysz skończyć kontroli technicznej i zejść ze statku, a on już jest na „ty” z dyżurnym kucharzem bazy albo z całą znajomością rzeczy uczestniczy w rozwiązaniu konfliktu pomiędzy dowódcą Tropicieli i głównym inżynierem, którzy pokłócili się z powodu jakiegoś trozera, technicy już urządzają wieczorek na jego cześć, zastępca dyrektora odciągnął go w kąt i zasięga jego rady… Bezcenny Peck! A w tym mieście się urodził i przeżył jedną trzecią życia.
Znalazłem budkę telefoniczną, zadzwoniłem do biura obsługi, gdzie poprosiłem o adres i numer telefonu Pecka Zenaya. Zaproponowano mi, żebym poczekał. W budce, jak zawsze, pachniało kotami. Plastikowy stoliczek był zabazgrany numerami telefonów, widniały na nim różne mordy i nieprzyzwoite rysunki. Ktoś, chyba nożem, głęboko wyciął drukowanymi literami nieznane mi słowo SLEG. Uchyliłem drzwi, żeby się nie udusić, i popatrzyłem, jak na przeciwległej, zacienionej stronie ulicy przed wejściem do knajpy stoi barman w białej kurtce z podwiniętymi rękawami. W końcu poinformowano mnie, że Peck Zenay, według danych z początku roku, mieszka na ulicy Wolności 31, telefon 11 331. Podziękowałem i od razu wybrałem numer. Nieznajomy głos oznajmił, że to pomyłka. Numer telefonu się zgadza, adres też, ale żaden Peck Zenay tu nie mieszka, a jeśli nawet mieszkał, to nie wiadomo, kiedy i dokąd wyjechał. Wyszedłem z budki i przeszedłem na drugą stronę ulicy, w cień.
Barman pochwycił moje spojrzenie, ożywił się i zawołał:
— Niech pan zajrzy do mnie!
— Jakoś nie mam ochoty — powiedziałem.
— Co, nie zgadza się, ścierwo? — zapytał barman ze współczuciem. — Niech pan wejdzie, co tam, pogadamy… Nudno samemu.
— Jutro rano — powiedziałem — o dziesiątej odbędzie się na uniwersytecie wykład filozofii neooptymizmu słynnego doktora filozofii Opira ze stolicy.
Barman słuchał mnie z chciwą uwagą i nawet przestał się zaciągać.
— A to parszywce! — zawołał. — Do czego doszli! Przedwczoraj przegonili dziewczynki z nocnego klubu, a teraz jeszcze jakieś wykłady. Ale to nic, już my im pokażemy wykłady!
— Najwyższa pora — stwierdziłem.
— Ja tam ich do siebie nie wpuszczam — ciągnął barman, ożywiając się coraz bardziej. — Mam bystre oko. Taki dopiero do drzwi podchodzi, a ja już widzę — intel. Chłopaki, mówię, intel idzie! A do mnie przychodzi doborowe towarzystwo! Sam Don każdego wieczoru po treningach tu siedzi. No i wtedy Don wstaje, wita takiego w drzwiach, o czym oni tam rozmawiają, to ja nie wiem, w każdym razie wysyła go dalej. Co prawda, czasem chodzą całymi grupami. No i wtedy, żeby nie było skandalu, zamykam drzwi na sztabę i niech sobie stukają. Dobrze mówię?
— Niech — zgodziłem się. Barman mnie zmęczył. Są tacy ludzie, których ma się dość po kilku minutach rozmowy.
— Co niech?
— Niech stukają. Stukać każdemu wolno.
Barman spojrzał na mnie czujnie.
— Niech pan idzie dalej — powiedział nagle.
— A może kieliszeczek? — zaproponowałem.
— Niech pan idzie, dobrze radzę. Tu nie zostanie pan obsłużony.
Przez jakiś czas patrzyliśmy na siebie. Potem on coś warknął, cofnął się i zasunął za sobą szklane drzwi.
— Nie jestem intelem — powiedziałem. — Jestem biednym turystą. Bogatym!
Patrzył na mnie z nosem rozpłaszczonym na szybie. Zrobiłem gest, jakbym wypijał szklaneczkę. Coś powiedział i poszedł w głąb zakładu. Widziałem, jak snuje się bez celu pomiędzy stolikami. Zakład nazywał się Uśmiech. Uśmiechnąłem się i poszedłem dalej.
Za rogiem była szeroka magistrala. Na poboczu stała ogromna, oblepiona kuszącymi reklamami furgonetka. Tylną ściankę miała opuszczoną i na niej jak na ladzie leżały różne rzeczy — konserwy, butelki, zabawki, stosy zafoliowanych paczek z bielizną i ubraniami. Dwie młodziutkie dziewczyny plotły jakieś głupstwa, wybierając i przymierzając bluzki. „Ciągnie się” — piszczała jedna, a druga przykładała bluzkę tak i siak i odpowiadała: „Głupstewko, wcale się nie ciągnie”. „Przy szyi się ciągnie”. „Głupstewko!”. „I krzyżyk się nie mieni…”. Kierowca furgonetki, chudy mężczyzna w kombinezonie i czarnych okularach w potężnej oprawie, siedział na krawężniku, oparty plecami o słup reklamowy. Nie widziałem jego oczu, ale chyba spał, sądząc po układzie ust i spoconym nosie. Podszedłem do lady. Dziewczyny zamilkły i patrzyły na mnie z rozchylonymi ustami. Miały po szesnaście lat i oczy jak u kociąt — niebieskie, puste.
— Głupstewko — powiedziałem twardo. — Nie ciągnie się i mieni.
— A przy szyi? — zapytała ta, która przymierzała.
— Przy szyi istne cudo.
— Głupstewko — zaprotestowała niezdecydowanie pierwsza dziewczyna.
— Obejrzyjmy jakąś inną — zaproponowała pojednawczo druga. — Tę.
— To już lepiej tę srebrzystą, z rozcięciem.
Dostrzegłem wspaniałe książki. Był Strogow z takimi ilustracjami, o jakich nigdy nie słyszałem. Była „Przemiana marzenia” z przedmową Saragona. Było trzytomowe wydanie Waltera Minca z listami. Był prawie cały Faulkner, była „Nowa polityka” Webera, „Bieguny wspaniałości” Ignatowej, nieznane utwory Ang Schi Kui, „Historia faszyzmu” wydana w serii „Pamięć Ludzkości”. Były nowe czasopisma i almanachy, były kieszonkowe albumy ze zbiorami Luwru, Ermitażu, Watykanu. Wszystko było. „I ta też się ciągnie…”. „Za to z rozcięciem!”. „Głupstewko”. Chwyciłem Minca, wcisnąłem dwa tomy pod pachę i otworzyłem trzeci. Nigdy w życiu nie widziałem całego Minca. Były nawet listy z emigracji…
— Ile płacę?
Dziewczyny znowu się na mnie zagapiły. Kierowca usiadł prosto.
— Co? — zapytał ochryple.
— Pan jest właścicielem? — zapytałem.
Wstał i podszedł do mnie.
— Czego pan potrzebuje?
— Chcę tego Minca. Ile płacę?
Dziewczynki zachichotały. Mężczyzna patrzył na mnie w milczeniu, potem zdjął okulary.
— Jest pan cudzoziemcem?
— Tak, turystą.
— To kompletny Mine.
— Przecież widzę — powiedziałem. — Kompletnie osłupiałem, gdy to zobaczyłem.
Читать дальше