Doktor Opir w końcu zamilkł, odchylił się na oparcie fotela i zaciągnął z przyjemnością. Ssałem potężne cygaro i patrzyłem na niego. Widziałem tego doktora filozofii na wskroś. Zawsze i w każdej epoce byli tacy ludzie, absolutnie zadowoleni ze swojej pozycji społecznej i dlatego całkowicie zadowalała ich kondycja społeczeństwa. Cudownie lekkie pióro, giętki język, wspaniałe zęby, absolutnie zdrowe wnętrzności i doskonale funkcjonujący aparat płciowy.
— To znaczy, że świat jest piękny, doktorze? — zapytałem.
— Tak — powiedział z emfazą doktor Opir. — Świat jest nareszcie piękny.
— Jest pan ogromnym optymistą — zauważyłem.
— Nasze czasy to czasy optymistów. Pesymista idzie do salonu dobrego nastroju, wyrzuca żółć z podświadomości i staje się optymistą. Czasy pesymistów minęły, podobnie jak przeminęły czasy maniaków seksualnych, ludzi chorych na gruźlicę oraz wojskowych. Pesymizm jako stan rozumu wykorzeniany jest przez samą naukę. I nie tylko pośrednio poprzez stworzenie dostatku i obfitości, ale również bezpośrednio — na drodze wtargnięcia w mroczny świat podświadomości. Chociażby owe generatory snów, teraz to najmodniejsza rozrywka. Absolutnie nieszkodliwe, masowe i szalenie proste pod względem konstrukcyjnym… Albo, powiedzmy, neurostymulatory…
Próbowałem nakierować go na właściwy tor.
— Nie wydaje się panu, że akurat w tej dziedzinie nauka, na przykład owa chemia farmaceutyczna, czasem poważnie przesadza?
Doktor Opir uśmiechnął się pobłażliwie i powąchał swoje cygaro.
— Nauka zawsze posługiwała się metodą prób i błędów — rzekł poważnie. — Jestem skłonny twierdzić, że tak zwane błędy to nieodmiennie rezultat przestępczego zastosowania. Jeszcze nie weszliśmy w złoty wiek, dopiero w niego wchodzimy i pod naszymi nogami do tej pory plączą się różni autlo, chuligani i inni niesympatyczni ludzie… Pojawiają się niszczące zdrowie narkotyki, które pierwotnie stworzono, jak sam pan wie, dla najszlachetniejszych celów, różne tam aromatery. Albo ten… że tak powiem… ten… — zachichotał dość sprośnie. — Pan się domyśla, przecież jesteśmy dorosłymi ludźmi… Ale do czego to ja?… Ach, tak! To wszystko nie powinno nas oburzać. To minie, tak jak minęły bomby atomowe.
— Chciałem tylko podkreślić — zauważyłem — że nadal istnieje problem alkoholizmu i problem narkomanii…
Zainteresowanie doktora Opira rozmową nikło w oczach. Najwidoczniej nie powinienem podważać jego tezy, że nauka to szczęście. Prowadzenie sporu na takim poziomie go nudziło. To tak jakby on twierdził, że kąpiel w morzu jest korzystna dla zdrowia, a ja zaprzeczałbym na tej podstawie, że w zeszłym roku omal nie utonąłem.
— Oczywiście… — Spojrzał na zegarek. — Nie wszystko od razu… Zgodzi się pan jednak, że najistotniejsza jest zasadnicza tendencja… Kelner!
Doktor Opir zjadł smaczny obiad, wygłosił mowę w imieniu filozofii postępowej i czuł się absolutnie usatysfakcjonowany. Postanowiłem nie drążyć tematu, tym bardziej że jego filozofia postępowa dokładnie mi wisiała. A na temat, który interesował mnie najbardziej, doktor Opir i tak nie mógłby powiedzieć nic konkretnego.
Zapłaciliśmy i wyszliśmy z restauracji.
— Nie wie pan, doktorze, czyj to pomnik? Tam na placu…
Doktor Opir popatrzył z roztargnieniem.
— Rzeczywiście, pomnik — zdumiał się. — Zadziwiające, że go wcześniej nie zauważyłem… Gdzieś pana podwieźć?
— Dziękuję, wolę się przejść.
— W takim razie do widzenia. Cieszę się, że mogłem pana poznać… naturalnie, trudno mieć nadzieję, że pana przekonam — skrzywił się, podłubał w zębach wykałaczką — ale już sama próba byłaby ciekawym doświadczeniem… może wstąpi pan na mój wykład? Zaczynam jutro o dziesiątej.
— Dziękuję. Jaki temat?
— Filozofia neooptymizmu. Z pewnością poruszę kilka kwestii, które dzisiaj sobie omówiliśmy.
— Dziękuję panu — powtórzyłem. — Nie omieszkam.
Podszedł do swojego długiego samochodu, opadł na siedzenie, pomajstrował przy pulpicie autokierowcy, odchylił się na oparcie i chyba od razu zasnął. Samochód ostrożnie ruszył i nabierając szybkości, znikł w cienistej zieleni bocznej ulicy.
Neooptymizm… neohedonizm i neokonkretyzm… nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, powiedział lis, za to trafiłeś do Krainy Głupców. Muszę powiedzieć, że procent urodzonych głupców bynajmniej się nie zmienia na przestrzeni wieków. Ciekawe, co dzieje się z procentem głupców z przekonania. Ciekawe, kto nadał mu tytuł doktora. A przecież nie jest jedynym przypadkiem! Na pewno jest cały tabun doktorów, którzy uroczyście nadali ten tytuł neooptymiście Opirowi. Co zresztą ma miejsce nie tylko wśród filozofów…
Zobaczyłem, jak do holu wszedł Rimeier. Garnitur wisiał na nim jak worek. Od razu zapomniałem o doktorze Opirze. Rimeier się garbił, twarz miał zniszczoną i obwisłą. Chyba nawet się chwiał. Podszedł do windy. W tym momencie go dogoniłem, wziąłem pod ramię. Drgnął i odwrócił się.
— O co chodzi? — zapytał. Na mój widok wcale się nie ucieszył. — Czemu pan tu jeszcze sterczy?
— Czekałem na pana.
— Przecież powiedziałem, żeby przyszedł pan jutro o dwunastej.
— Co za różnica — odparłem. — Po co tracić czas?
Ciężko dysząc, patrzył mi w oczy.
— Czekają na mnie, rozumie pan? W pokoju siedzi człowiek i na mnie czeka. Może pan to zrozumieć?
— Niech pan tak nie krzyczy. Ludzie na nas patrzą.
Rimeier rozejrzał się rozpalonymi oczami.
— Chodźmy do windy — powiedział.
Weszliśmy do windy i Rimeier nacisnął guzik piętnastego piętra.
— Niech pan mówi szybko, czego pan chce.
Pytanie było tak idiotyczne, że aż mnie zatkało.
— Czy pan nie wie, po co tu jestem?
Potarł czoło.
— Do licha, jak się wszystko pogmatwało… niech pan posłucha, panie… zapomniałem, jak się pan nazywa.
— Żylin.
— Niech pan posłucha, Żylin, nic nowego dla pana nie zdobyłem. Nie miałem czasu, żeby się tym zająć. To wszystko nie ma sensu, rozumie pan? Wymysły Marii. Oni tam sobie siedzą, piszą papierki i wymyślają takie rzeczy. Należałoby ich wszystkich rozgonić na cztery wiatry.
Dojechaliśmy na piętnaste piętro i on nacisnął guzik parteru.
— Do licha — powtórzył. — Jeszcze pięć minut i wyjdzie… W zasadzie pewien jestem jednego. Nic takiego nie ma, przynajmniej nie ma w mieście. — Rzucił mi ukradkowe spojrzenie i odwrócił wzrok. — Coś panu powiem… Proszę zajrzeć do rybaków. Po prostu żeby mieć czyste sumienie.
— Do rybaków? Do jakich rybaków?
— Sam się pan dowie — rzucił niecierpliwie. — I niech pan tam nie kręci nosem, nie kaprysi, niech pan robi, co panu każą… — potem, jakby się usprawiedliwiał, dodał: — Nie chcę uprzedzeń, rozumie pan?
Winda zatrzymała się na parterze. Nacisnął guzik dziewiątego piętra.
— To wszystko — rzekł. — A potem się zobaczymy i porozmawiamy dokładniej. Powiedzmy, jutro o dwunastej.
— Dobrze — powiedziałem. Wyraźnie nie chciał ze mną rozmawiać. Może mi nie ufał. Cóż, bywa. — Przy okazji, zachodził do pana niejaki Oscar.
Wydawało mi się, że drgnął.
— Widział pana?
— Naturalnie. Prosił, by przekazać, że zadzwoni wieczorem.
— Niedobrze, cholera, niedobrze… — mamrotał Rimeier. — Niech pan posłucha… do licha, jak się pan nazywa?
— Żylin.
Winda stanęła.
— Niech pan posłucha, Żylin, to bardzo źle, że on pana widział… zresztą nieważne… Idę. — Otworzył drzwi windy. — Jutro porozmawiamy jak należy, dobrze? Jutro… a dziś niech pan zajrzy do rybaków, dobrze?
Читать дальше