— Gdzieś już pana widziałam.
— Naprawdę? — powiedział chłodno nieznajomy.
— Jak się pan nazywa?
— Oscar. Jestem przyjacielem Rimeiera.
— Doskonale — rzekła Ilina. Wyraźnie drażniła ją obojętność nieznajomego, ale jeszcze się hamowała. — On też jest przyjacielem Rimeiera — wskazała mnie palcem. — Znacie się?
— Nie — odparł Oscar, nadal wpatrzony w ścianę.
— Nazywam się Iwan — wtrąciłem — a to przyjaciółka Rimeiera. Ma na imię Ilina. Właśnie wypiliśmy bruderszaft.
Oscar dość obojętnie spojrzał na Ilinę i uprzejmie skłonił głowę. Ilina, nie odrywając od niego wzroku, wzięła butelkę.
— Jeszcze trochę zostało. Napije się pan, Oscar?
— Nie, dziękuję.
— Bruderszaft! — wykrzyknęła Ilina. — Nie chce pan? Trudno.
Nalała trochę do mojej szklanki, resztę do swojej i od razu wypiła.
— W życiu bym nie pomyślała, że Rimeier może mieć przyjaciół, którzy odmówią drinka. A jednak gdzieś pana widziałam!
Oscar wzruszył ramionami.
— Nie sądzę — rzekł.
Ilina upijała się w oczach.
— To jakiś drań — oznajmiła głośno, zwracając się do mnie. — Halo, Oscar, jest pan intelem?
— Nie.
— Jak to? Nie? — zdumiała się Ilina. — Oczywiście, że pan jest. I jeszcze się pan pożarł w Łasuszce z łysym Lejzem, rozbił pan lustro, a Mody trzasnęła pana w gębę…
Kamienna twarz Oscara lekko poróżowiała.
— Zapewniam panią — zaczął uprzejmie — że nie jestem intelem i nigdy w życiu nie byłem w Łasuszce.
— Więc twierdzi pan, że kłamię? — spytała Ilina zaczepnie.
W tym momencie na wszelki wypadek zabrałem butelkę ze stolika i postawiłem pod fotelem.
— Jestem przyjezdny — powiedział Oscar. — Turysta.
— I dawno pan przyjechał? — zapytałem, żeby rozluźnić atmosferę.
— Niedawno. — Nadal patrzył się w ścianę. Człowiek o żelaznych nerwach.
— A! — odezwała się nagle Ilina. — Już pamiętam… wszystko pokręciłam — zachichotała. — Nie jest pan żadnym intelem, co za pomysł… to przecież pan był przedwczoraj w naszym biurze! Jest pan komiwojażerem, tak? Proponował pan kierownikowi partię jakiegoś świństwa… dugon… dupon…
— Devon — podpowiedziałem. — Jest taki repelent.
Oscar uśmiechnął się po raz pierwszy.
— Dokładnie tak — potwierdził. — Ale nie jestem komiwojażerem. Po prostu spełniłem prośbę kuzyna.
— To co innego. — Ilina poderwała się nagle. — Trzeba było tak od razu. Iwanie, musimy koniecznie wszyscy wypić bruderszaft. Zadzwonię… nie, lepiej pobiegnę… a wy tu sobie pogadajcie. Zaraz wracam…
Wyskoczyła z pokoju, trzasnęła drzwiami.
— Wesoła kobieta — zauważyłem.
— Niezwykle. Jest pan tutejszy?
— Nie, również przyjezdny. Co za dziwny pomysł przyszedł do głowy pańskiemu krewnemu!
— Co ma pan na myśli?
— Komu potrzebny jest devon w kurorcie?
Oscar wzruszył ramionami.
— Nie znam się na tym, nie jestem chemikiem. Przyzna pan, że czasem trudno zrozumieć postępki naszych bliźnich, co dopiero pomysły… Więc devon, jak się okazuje… jak go pan nazwał? Ręce…
— Repelent.
— To chyba na komary?
— Nie tyle „na”, ile „przeciw”.
— Widzę, że doskonale się pan w tym orientuje — stwierdził Oscar.
— Zdarzyło mi się go stosować.
— Ach, nawet tak…
Co, do licha? — pomyślałem. Co on chce przez to wszystko powiedzieć? Już nie wpatrywał się w ścianę. Patrzył mi prosto w oczy i uśmiechał się. Ale jeśli miał coś do powiedzenia, to już powiedział. Wstał.
— Nie będę dłużej czekać — oznajmił. — Jak rozumiem, zaraz zostanę zmuszony do wypicia bruderszaftu. A ja nie przyjechałem tu pić, przyjechałem się leczyć. Proszę uprzejmie przekazać Rimeierowi, że zadzwonię dziś wieczorem. Nie zapomni pan?
— Nie — powiedziałem. — Nie zapomnę. Jeśli powiem, że był Oscar, on zrozumie, o kogo chodzi?
— Oczywiście. To moje prawdziwe imię.
Skłonił się i wyszedł spokojnym krokiem, nie oglądając się, wyprostowany i jakiś taki nienaturalny. Wsunąłem rękę do popielniczki, wybrałem niedopałek bez szminki i kilka razy się zaciągnąłem. Tytoń mi się nie spodobał. Zgasiłem niedopałek. Oscar też mi się nie spodobał. I Ilina. I Rimeier też nie za bardzo. Zrobiłem przegląd butelek, ale wszystkie były puste.
Nie doczekałem się na Rimeiera, a Ilina nie wróciła. Znudziło mi się sterczenie w zakopconym pokoju i zszedłem na dół, do westybulu. Miałem zamiar zjeść obiad i stanąłem, rozglądając się w poszukiwaniu restauracji. Obok mnie natychmiast zmaterializował się portier.
— Do usług — zagadnął uprzejmie. — Samochód? Restauracja? Bar? Salon?
— Jaki salon? — zainteresowałem się.
— Salon fryzjerski. — Dyskretnie zerknął na moją fryzurę. — Dzisiaj przyjmuje mistrz Gaoey. Serdecznie polecam.
Przypomniałem sobie, że Ilina nazwała mnie kudłatym perszem, i zgodziłem się.
— Proszę za mną — powiedział portier.
Przecięliśmy westybul. Portier uchylił niskie szerokie drzwi i półgłosem zwrócił się do pustki przestronnego pomieszczenia:
— Przepraszam, mistrzu, klient do pana.
— Proszę — usłyszałem spokojny głos.
Wszedłem.
W salonie było jasno i unosił się przyjemny zapach. Lśnił nikiel, lśniły lustra, lśnił starodawny parkiet. Z sufitu na lśniących wysięgnikach zwisały lśniące półkule. Na środku sali stał ogromny biały fotel. Mistrz szedł mi na spotkanie. Miał badawcze, nieruchome spojrzenie, haczykowaty nos i siwą hiszpańską bródkę. Najbardziej przypominał starego doświadczonego chirurga. Nieśmiało się przywitałem. On krótko skinął głową, oglądając mnie od stóp do głów, i zaczął obchodzić mnie dookoła. Poczułem się nieswojo.
— Prosiłbym o dostosowanie mnie do obecnej mody — powiedziałem, starając się nie tracić go z pola widzenia. Ale on łagodnie przytrzymał mnie za rękaw i przez kilka sekund dyszał za moimi plecami.
— Bez wątpienia… nie ma najmniejszej wątpliwości… — mamrotał, a potem poczułem, że dotyka mojej twarzy. — Niech pan zrobi kilka kroków do przodu, bardzo proszę — rzekł surowo. — Pięć, sześć kroków, potem niech się pan zatrzyma i gwałtownie odwróci.
Posłuchałem. Oglądał mnie w zadumie, skubiąc bródkę. Miałem wrażenie, że się waha.
— A zresztą — powiedział nieoczekiwanie — niech pan siada.
— Gdzie?
— Na fotelu, na fotelu… — wyjaśnił niecierpliwie.
Opadłem na fotel i patrzyłem, jak znowu zbliża się do mnie powoli. Na jego inteligentnej twarzy pojawił się wyraz ogromnej irytacji.
— No i jak tak można! — zawołał. — Przecież to straszne!
Nie wiedziałem, co odpowiedzieć.
— Surowiec… dysharmonia… — mamrotał. — To skandal… skandal!
— Naprawdę aż tak źle?
— Nie mam pojęcia, po co pan do mnie przyszedł. Przecież pański wygląd jest panu doskonale obojętny.
— Od dzisiaj to się zmieni — zdecydowałem.
Machnął ręką.
— Proszę dać spokój! Przyjmę pana, ale… — potrząsnął głową, odwrócił się szybko i podszedł do wysokiego stolika zastawionego błyszczącymi przyrządami. Oparcie fotela odchyliło się łagodnie i znalazłem się w pozycji półleżącej. Z góry najechała na mnie wielka półkula promieniejąca ciepłem i setki maleńkich igiełek ukłuły mnie w kark, wywołując dziwne wrażenie bólu i przyjemności jednocześnie.
Читать дальше