— Przeszło? — zapytał mistrz, nie odwracając się. Wrażenie znikło.
— Przeszło — odparłem.
— Ma pan dobrą skórę — rzekł z niejaką przyjemnością mistrz.
Wrócił do mnie z zestawem zagadkowych przyrządów i zaczął badać moje policzki.
— A jednak Miroza za niego wyszła — oznajmił nagle. — Wszystkiego mogłem się spodziewać, tylko nie tego. Po tym, co Lewant dla niej zrobił… Pamięta pan ten moment, jak oni płaczą nad umierającą Pini? Można było się założyć, że będą ze sobą już na zawsze. I teraz, proszę sobie wyobrazić, ona wychodzi za mąż za tego literata.
Mam taką zasadę: podtrzymywać dowolną rozmowę. Kiedy nie wiem, o czym mowa, to nawet staje się bardziej interesujące.
— Nie na długo — oświadczyłem z mocą. — Literaci nie są stali w uczuciach, zapewniam pana. Sam jestem literatem.
Jego palce na sekundę zamarły na moich powiekach.
— Nie przyszło mi to do głowy — przyznał. — A jednak ślub, niechby nawet cywilny… Będę musiał pamiętać, żeby zadzwonić do żony. Bardzo to przeżyła.
— Rozumiem ją — powiedziałem. — Chociaż mnie się zawsze wydawało, że Lewant początkowo był zakochany w… eee… Pini.
— Zakochany?! — wykrzyknął mistrz, podchodząc do mnie z drugiej strony. — Oczywiście, że ją kochał! Kochał do szaleństwa! Jak może kochać tylko samotny, odtrącony przez wszystkich człowiek!
— I dlatego naturalne jest, że po śmierci Pini będzie szukał pocieszenia u jej najlepszej przyjaciółki…
— Przyjaciółki… tak — powiedział z aprobatą mistrz, łaskocząc mnie za uchem. — Miroza uwielbiała Pini. To bardzo odpowiednie słowo: przyjaciółka! Od razu czuje się, że jest pan literatem! Pini też uwielbiała Mirozę…
— Ale proszę zauważyć — podchwyciłem natychmiast — Pini od początku podejrzewała, że Miroza jest nieobojętna wobec Lewanta.
— Oczywiście. One są niezwykle wrażliwe na takie rzeczy. To było jasne dla każdego, moja żona od razu zwróciła na to uwagę. Pamiętam, jak szturchała mnie łokciem za każdym razem, gdy Pini siadała na kędzierzawej główce Mirozy i tak figlarnie, rozumie pan, wyczekująco spoglądała na Lewanta…
Tym razem milczałem.
— I w ogóle jestem głęboko przekonany — ciągnął — że ptaki są nie mniej wrażliwe niż ludzie.
Aha, pomyślałem sobie, i powiedziałem:
— Nie wiem, jak ptaki generalnie, ale Pini była znacznie bardziej wrażliwa niż, powiedzmy, ja czy pan.
Coś krótko zabrzęczało nad moją głową i słabo dźwięknął metal.
— Mówi pan słowo w słowo jak moja żona — zauważył mistrz. — Panu powinien się podobać Dan. Byłem wstrząśnięty, gdy on zdołał zrobić bunkin tej japońskiej księżnej, nie pamiętam jej imienia… Przecież nikt, ani jeden człowiek nie wierzył Danowi. Sam japoński król…
— Przepraszani — wtrąciłem. — Bunkin?
— No tak, nie jest pan specjalistą… Ale pamięta pan ten moment, gdy japońska księżna wychodzi z lochu? Jej włosy, wysoki wałek jasnych włosów ozdobionych drogocennymi grzebieniami…
— Ach — domyśliłem się — to fryzura!
— Tak! W pewnym momencie w zeszłym roku nawet weszła w modę. Chociaż prawdziwy bunkin umieli zrobić nieliczni… podobnie jak prawdziwy szynion, skoro już o tym mowa. I oczywiście, nikt nie wierzył, że Dan, z poparzonymi rękami, na wpół ociemniały… Pamięta pan, jak on stracił wzrok?
— To było wstrząsające.
— O, Dan to prawdziwy mistrz. Zrobić bunkin bez elektroobróbki, bez biorozwiertaka… wie pan — w jego głosie dało się słyszeć wzburzenie — właśnie mi przyszło do głowy, że Miroza powinna, po rozstaniu z tym literatem, wyjść nie za Lewanta, lecz za Dana. Będzie go wyprowadzać w fotelu na werandę, będą słuchać słowików przy świetle księżyca… razem, we dwoje…
— I cicho łkać ze szczęścia — dodałem.
— Tak… — mistrzowi głos się załamał. — To po prostu będzie sprawiedliwe. W przeciwnym razie nie wiem… nie rozumiem, po co cała nasza walka… Musimy stanowczo zażądać. Jeszcze dzisiaj pójdę do związku.
Znowu milczałem. Mistrz oddychał szybko nad moim uchem.
— Niech się golą w automatach — powiedział nagle mściwie. — Niech chodzą jak oskubane gęsi. Daliśmy im kiedyś spróbować, co to znaczy, teraz zobaczymy, jak im się to spodobało.
— Obawiam się, że to nie będzie łatwe — powiedziałem ostrożnie, bo nic już nie rozumiałem.
— Ha! My, mistrzowie, przywykliśmy do trudnych spraw. Nie będzie łatwe! Ha! A gdy przychodzi do pana tłuste stworzenie, spocone i straszne, a pan musi zrobić z niego człowieka… albo przynajmniej coś, co może zostać uznane za człowieka… To jest łatwe?! Pamięta pan, co powiedział Dan? „Kobieta rodzi człowieka raz na dziewięć miesięcy, a my, mistrzowie, robimy to każdego dnia”. Czy to nie piękne słowa?
— Dan mówił o fryzjerach? — spytałem na wszelki wypadek.
— Dan mówił o mistrzach! „Na nas opiera się piękno świata!”, mówił dalej. I później, pamięta pan? „Żeby zrobić z małpy człowieka, Darwin musiał być wspaniałym mistrzem”.
Postanowiłem się poddać.
— Tego już nie pamiętam.
— Od dawna ogląda pan „Różę salonu”?
— Dopiero co przyjechałem.
— A… w takim razie wiele pan stracił. Ja i żona oglądamy tę historię już siódmy rok, w każdy wtorek. Przepuściliśmy jeden jedyny raz, kiedy dostałem ataku i straciłem przytomność. Ale w całym mieście jest tylko jeden człowiek, który obejrzał wszystkie odcinki. Mistrz Mil z Salonu Centralnego.
Odszedł na kilka kroków, włączał i wyłączał różnokolorowe plafony i znowu wziął się do pracy.
— Siódmy rok! — powtórzył. -1 niech pan sobie wyobrazi, co oni robią: dwa lata temu zabijają Mirozę, wrzucają Lewanta do japońskich lochów na dożywocie, a Dana palą na stosie. Może pan to sobie wyobrazić?
— To niemożliwe. Dana? Na stosie? Co prawda, Giordana Bruna też spalili na stosie…
— Możliwe — przerwał mi niecierpliwie mistrz. — W każdym razie zrozumieliśmy, że mają zamiar szybciutko zakończyć sprawę. Ale myśmy do tego nie dopuścili. Rozpoczęliśmy strajk i walczyliśmy przez trzy tygodnie. Mil i ja pikietowaliśmy automaty fryzjerskie. I muszę panu powiedzieć, że znaczna część miasta nam sekundowała.
— No pewnie — powiedziałem. -1 cóż? Zwyciężyliście?
— Jak pan widzi. Zrozumieli, co to znaczy, i teraz centrum telewizyjne wie, z kim ma do czynienia. Nie cofniemy się ani o krok i jeśli będzie trzeba, nie odstąpimy. W każdym razie teraz we wtorki naprawdę odpoczywamy. Jak dawniej.
— A w pozostałe dni?
— W pozostałe dni czekamy na wtorek i zgadujemy, co nas czeka; czym wy, literaci, nas ucieszycie, spieramy się i zakładamy… zresztą my, mistrzowie, nie mamy wiele wolnego czasu.
— Duża klientela?
— Nie w tym rzecz. Mam na myśli studia po pracy. Nietrudno zostać mistrzem, trudno nim pozostać. Mnóstwo literatury, masa nowych metod, nowych zastosowań, za wszystkim trzeba nadążać, bez przerwy eksperymentować, badać, studiować i bez przerwy obserwować pokrewne dziedziny — bionikę, medycynę plastyczną, organikę… A poza tym, rozumie pan, człowiek zdobywa doświadczenie i trzeba dzielić się swoją wiedzą. Ja i Mil piszemy już drugą książkę, i dosłownie każdego miesiąca musimy wprowadzać poprawki do rękopisu. Wszystko starzeje się w oczach. Teraz kończę artykuł o pewnej mało znanej cesze naturalnie prostego nieplastycznego włosa i wie pan, praktycznie nie mam żadnych szans, żeby zostać pierwszym. Tylko w naszym kraju znam trzech mistrzów zajmujących się tą samą kwestią. To naturalne — prosty, nieplastyczny włos to palący problem. Przecież jest uważany za absolutnie nieestetyzowany. Zresztą pana to oczywiście nie może interesować. Przecież jest pan literatem.
Читать дальше