Arkadij Strugacki - Drapieznosc naszego wieku
Здесь есть возможность читать онлайн «Arkadij Strugacki - Drapieznosc naszego wieku» весь текст электронной книги совершенно бесплатно (целиком полную версию без сокращений). В некоторых случаях можно слушать аудио, скачать через торрент в формате fb2 и присутствует краткое содержание. Город: Warszawa, Год выпуска: 2003, Издательство: Prószyński i S-ka, Жанр: Фантастика и фэнтези, на польском языке. Описание произведения, (предисловие) а так же отзывы посетителей доступны на портале библиотеки ЛибКат.
- Название:Drapieznosc naszego wieku
- Автор:
- Издательство:Prószyński i S-ka
- Жанр:
- Год:2003
- Город:Warszawa
- ISBN:нет данных
- Рейтинг книги:5 / 5. Голосов: 1
-
Избранное:Добавить в избранное
- Отзывы:
-
Ваша оценка:
- 100
- 1
- 2
- 3
- 4
- 5
Drapieznosc naszego wieku: краткое содержание, описание и аннотация
Предлагаем к чтению аннотацию, описание, краткое содержание или предисловие (зависит от того, что написал сам автор книги «Drapieznosc naszego wieku»). Если вы не нашли необходимую информацию о книге — напишите в комментариях, мы постараемся отыскать её.
Drapieznosc naszego wieku — читать онлайн бесплатно полную книгу (весь текст) целиком
Ниже представлен текст книги, разбитый по страницам. Система сохранения места последней прочитанной страницы, позволяет с удобством читать онлайн бесплатно книгу «Drapieznosc naszego wieku», без необходимости каждый раз заново искать на чём Вы остановились. Поставьте закладку, и сможете в любой момент перейти на страницу, на которой закончили чтение.
Интервал:
Закладка:
— Tak.
— Wie pan, w czasie strajku zdarzyło mi się przejrzeć pewną książkę. To czasem nie pańska?
— Nie wiem. A o czym?
— Trudno tak dokładnie powiedzieć… syn kłócił się z ojcem i miał przyjaciela, takiego niesympatycznego człowieka o dziwnym nazwisku… i jeszcze kroił żaby.
— Nie potrafię sobie przypomnieć — skłamałem. Biedny Iwan Turgieniew!
— Ja też nie mogę sobie przypomnieć. Jakieś brednie. Mam syna, ale on nigdy się ze mną nie kłóci. Zwierząt też nigdy nie męczył… no, może w dzieciństwie…
Znowu odsunął się, powoli obszedł mnie dookoła, przyglądając się uważnie. Oczy mu płonęły. Chyba był z siebie bardzo zadowolony.
— Sądzę, że na tym możemy zakończyć — oznajmił.
Wydostałem się z fotela.
— Całkiem nieźle… — mruczał mistrz pod nosem. — Naprawdę nieźle.
Podszedłem do lustra, a on włączył lampy, które oświetliły mnie ze wszystkich stron, nawet na twarzy nie było cieni. W pierwszym momencie nie dostrzegłem w swoim wyglądzie niczego niezwykłego. Ja jak ja. A potem poczułem, że to jednak nie do końca ja. To coś lepszego niż ja. Znacznie lepszego niż ja. Ładniejszego niż ja. Bardziej znaczącego niż ja. I poczułem wstyd, jakbym umyślnie udawał człowieka, któremu nie dorastam do pięt…
— Jak pan to zrobił? — zapytałem półgłosem.
— Drobiazg — odparł mistrz, uśmiechając się jakoś dziwnie. — Okazał się pan dość łatwym klientem, chociaż stanowczo zapuszczonym.
Wpatrywałem się w swoje odbicie jak Narcyz, nie mogłem się od niego oderwać. I nagle zrobiło mi się nieprzyjemnie. Mistrz był czarodziejem, złym czarodziejem, chociaż zapewne nawet tego nie podejrzewał. W lustrze, oświetlone żarówkami, przeglądało się — niezwykle atrakcyjne i cieszące oko — kłamstwo. Mądra, piękna, znacząca pustka. No może nie pustka, w końcu nie miałem o sobie aż tak niskiego mniemania, ale kontrast był uderzający. Cały mój wewnętrzny świat, wszystko, co miałem w sobie… mogłoby nie istnieć. Nie było już potrzebne. Popatrzyłem na mistrza. Uśmiechał się.
— Dużo ma pan klientów? — zapytałem.
Nie zrozumiał mojego pytania, a ja nie chciałem, żeby zrozumiał.
— Proszę się nie przejmować — odparł. — Zawsze z przyjemnością będę nad panem pracował. Jest pan surowcem bardzo wysokiej klasy.
— Dziękuję. — Spuściłem wzrok, żeby nie widzieć jego uśmiechu. — Dziękuję. Do widzenia.
— Niech pan tylko nie zapomni zapłacić — rzekł dobrodusznie. — My, mistrzowie, bardzo cenimy swoją pracę.
— Oczywiście. Naturalnie. Ile jestem winien?
Powiedział, ile jestem winien.
— Co? — spytałem, dochodząc do siebie.
Z wyraźną przyjemnością powtórzył.
— To jakiś obłęd! — wykrzyknąłem szczerze.
— Oto cena piękna. Przyszedł pan tutaj jako zwykły turysta, a wychodzi jako król przyrody. Czyż nie tak?
— Wychodzę jako samozwaniec — wymamrotałem, sięgając po pieniądze.
— No, no, po co ta gorycz — rzekł przymilnie. — Nawet ja nie wiem tego na pewno. I pan nie jest tego pewien… jeszcze dwa dolary poproszę… dziękuję panu bardzo. Pięćdziesiąt fenigów reszty. Nie ma pan nic przeciwko fenigom?
Nie miałem nic przeciwko fenigom. Chciałem jak najszybciej wyjść.
Dłuższą chwilę stałem w westybulu, dochodząc do siebie i patrząc przez oszklone drzwi na metalowego Władimira Siergiejewicza. W końcu to przecież nic nowego, W końcu miliony ludzi nie są tymi, za których się podają. Ale ten przeklęty fryzjer uczynił ze mnie empiriokrytyka. Rzeczywistość została zamaskowana pięknymi hieroglifami. Już nie wierzyłem temu, co widziałem w tym mieście. Wylany stereoplastikiem plac tak naprawdę wcale nie był ładny. Pod eleganckimi kształtami samochodów kryły się złowieszcze, potworne kształty. A ta śliczna, miła kobieta w rzeczywistości może być hieną, lubieżną, tępą i ohydną. Zamknąłem oczy i pokręciłem głową. Stary diabeł!
Nieopodal przystanęło dwóch staruszków i z żarem zaczęło dyskutować o wyższości bażanta duszonego nad bażantem zapieczonym z piórami. Spierali się, pluli śliną, cmokali i tracili dech, pstrykając sobie przed nosami kościstymi palcami. Tym dwóm nie pomógłby żaden mistrz. Oni sami byli mistrzami i nie kryli tego. W każdym razie przywrócili mnie do materialnego świata. Zawołałem portiera i spytałem, gdzie jest restauracja.
— Na wprost przed panem — rzekł portier, z uśmiechem obserwując spierających się starców. — Wszystkie kuchnie świata.
Wejście do restauracji wziąłem za bramę do ogrodu botanicznego. Wszedłem do tegoż „ogrodu”, rozsuwając rękami gałęzie egzotycznych drzew, stąpając na przemian po trawie i nierównych płytach muszlowca. W chłodnym zielonym gąszczu ćwierkały niewidoczne ptaki, słychać było gwar rozmów, brzęk noży, śmiech. Obok mojej twarzy przeleciał złocisty ptaszek. Niósł w dziobie malutką kanapeczkę z kawiorem.
— Jestem do pańskich usług — usłyszałem głęboki aksamitny głos.
Z zarośli wyszedł mi na spotkanie wyniosły mężczyzna z policzkami opierającymi się na ramionach.
— Obiad — powiedziałem krótko. Nie lubię maitre d’hoteli.
— Obiad… — powtórzył znacząco. — Obiad w towarzystwie? Oddzielny stolik?
— Oddzielny stolik. Chociaż…
W jego ręku natychmiast pojawił się notes.
— Mężczyznę w pańskim wieku chętnie widziałyby przy swoim stoliku mistress i miss Hamilton Ray…
— Dalej — powiedziałem.
— Ojciec Gotfrois…
— Wolałbym kogoś miejscowego — powiedziałem.
Przekręcił kartkę.
— Przy stoliku zajął właśnie miejsce doktor filozofii Opir.
— Bardzo proszę.
Schował notes i zaprowadził mnie po ścieżce wyłożonej płytkami piaskowca. Wokół rozmawiano, jedzono, syczały syfony. W liściach, niczym barwne pszczoły, latały kolibry.
— Jak mam pana przedstawić? — zapytał maitre d’hotel z szacunkiem.
— Iwan. Turysta i literat.
Doktor Opir był mężczyzną mniej więcej pięćdziesięcioletnim. Od razu mi się spodobał — bez żadnych ceregieli pogonił maitre d’hotela po kelnerów. Był rumiany, gruby, mówił i gestykulował bez chwili przerwy i z widoczną przyjemnością.
— Proszę się nie trudzić — rzekł, gdy sięgnąłem po menu. — Wszystko jasne. Wódka, anchois pod jajkiem — u nas nazywa się ich pasifunczykami — zupa ziemniaczana like…
— Ze śmietaną — dodałem.
— Naturalnie!… Jesiotr po astrachańsku, porcja cielęciny…
— Ja chciałbym bażanta. Zapieczonego z piórami.
— Nie warto, teraz nie ma sezonu… kawałek szynki, węgorz w marynacie…
— Kawa — dorzuciłem.
— Koniak — sprzeciwił się.
— Kawa z koniakiem.
— Dobrze. Koniak i kawa z koniakiem. Jakieś białe wino do ryby i porządne, naturalne cygaro…
Doktor filozofii Opir był wspaniałym towarzyszem przy obiedzie. Mogłem jeść, pić i słuchać. Albo nie słuchać. On nie potrzebował rozmówcy. Potrzebował słuchacza. Nie uczestniczyłem w rozmowie w najmniejszym stopniu, nawet nie podrzucałem replik. A doktor Opir przemawiał z rozkoszą, prawie nie milknąc, i wymachiwał widelcem, a mimo to talerze i półmiski przed nim pustoszały z tajemniczą szybkością. Nigdy w życiu nie spotkałem człowieka, który z taką wprawą przemawiałby z pełnymi ustami.
— Nauka! Jej Wysokość Nauka! — wykrzykiwał. — Dojrzewała długo, w bólach, ale jej owoce są słodkie i obfite. Chwilo, trwaj, jesteś piękna! Setki pokoleń rodziło się, cierpiało i umierało, i nikt nigdy nie zapragnął wypowiedzieć tego zaklęcia. Mamy wyjątkowe szczęście. Urodziliśmy się w wielkiej epoce — w epoce zaspokojonych pragnień. Być może, jeszcze nie wszyscy to rozumieją, ale dziewięćdziesiąt dziewięć procent moich rodaków żyje w świecie, w którym człowiek dostaje wszystko. Nauko! Nareszcie ludzkość uwolniłaś! Dałaś nam, dajesz i będziesz dawać — wszystko!… Wykwintne jedzenie! Eleganckie ubrania, w dowolnej ilości i na dowolny gust! Piękne domy! Miłość, radość, satysfakcję, a dla chętnych, dla ludzi zmęczonych szczęściem — słodkie łzy, małe, zbawcze smutki, przyjemne troski, które podnoszą naszą wartość w naszych własnych oczach… O tak, my, filozofowie, długo przeklinaliśmy naukę. Wzywaliśmy luddytów niszczących maszyny, przeklinaliśmy Einsteina zmieniającego nasz wszechświat, piętnowaliśmy Winera, który podniósł rękę na boską istotę człowieka. Cóż, rzeczywiście traciliśmy tę boską istotę. Nauka nam ją odebrała. Ale w zamian…! W zamian usadziła ludzkość u stołów na Olimpie… Aha, oto i zupa ziemniaczana, boska like… Nie, nie, proszę robić to co ja… Proszę wziąć tę łyżeczkę… Nieco octu, odrobina pieprzu… teraz drugą łyżką, o, tą, niech pan nabierze śmietany i… nie, nie, proszę stopniowo, stopniowo mieszać… To również nauka, jeszcze bardziej starożytna niż uniwersalna synteza… Właśnie, niech pan koniecznie odwiedzi nasze syntezatory Róg Almatei AK. Nie jest pan chemikiem… no tak, przecież jest pan literatem! O tym trzeba napisać, to wielka tajemnica dnia dzisiejszego: befsztyki z powietrza, szparagi z gliny, trufle z opiłków… jaka szkoda, że Maltus umarł. Dziś śmiałby się z niego cały świat! Rzeczywiście, on miał pewne podstawy do pesymizmu. Gotów jestem zgodzić się z ludźmi uważającymi go za geniusza. Był jednak niewykształcony, nie widział perspektywy nauk przyrodniczych. Należał do tych nieszczęsnych geniuszów, którzy odkrywają prawa rozwoju społecznego w momencie, gdy prawa te przestają funkcjonować… Szczerze mi go żal. Ludzkość była dla niego miliardem głodnych gąb! Zapewne budził się po nocach zlany potem! To przecież istny koszmar: miliard otwartych paszczy — i ani jednej głowy! Oglądam się za siebie i z goryczą widzę, jak ślepi byli władcy dusz i umysłów niedalekiej przyszłości. Ich świadomość przytłaczało ciągłe przerażenie. Społeczni darwiniści! Nie wierzyli w możliwość istnienia, widzieli tylko walkę o przetrwanie, tłumy rozwścieczonych z głodu ludzi, rozszarpujących się na kawałki w walce o miejsce pod słońcem, jakby to miejsce było tylko jedno, jakby słońca nie starczyło dla wszystkich! I Nietzsche… możliwe, że on nadawał się dla głodnych niewolników epoki faraonów z tym swoim złowieszczym proroctwem rasy panów, ze swoimi nadludźmi po tamtej stronie dobra i zła… Kto chciałby być teraz po tamtej stronie? Skoro po tej też jest całkiem sympatycznie, nie sądzi pan? Byli oczywiście Marks i Freud. Marks na przykład jako pierwszy zrozumiał, że wszystko opiera się na gospodarce. Zrozumiał, że wyrwanie gospodarki z łap chciwych głupców i fetyszystów, upaństwowienie jej i bezgraniczny rozwój będą równoznaczne z położeniem fundamentów złotego wieku. A Freud pokazał, po co nam właściwie ten złoty wiek. Niech pan sobie przypomni, co było przyczyną wszelkich nieszczęść rodu ludzkiego. Niezaspokojone instynkty, nieodwzajemniona miłość, głód — zgodzi się pan? A wtedy pojawia się Jej Wysokość Nauka, by ofiarować nam owo zaspokojenie. I jakże szybko to poszło! Jeszcze pamiętamy nazwiska posępnych krytykantów, a już… jak pan znajduje jesiotra? Odnoszę wrażenie, że sos jest syntetyczny. Widzi pan? Różowy odcień. Tak jest, syntetyczny. W restauracji moglibyśmy liczyć na naturalny… Maitre! Zresztą do licha z nim, nie będziemy kaprysić… Może pan odejść! O czym to ja?… Ach tak! Miłość i głód. Odwzajemniona miłość i zaspokojony głód, i zobaczy pan szczęśliwego człowieka. Pod warunkiem oczywiście, że nasz człowiek będzie pewien jutra. Wszystkie utopie wszystkich czasów bazują na tej właśnie prostej idei. Uwolnijcie człowieka od trosk o chleb powszedni, a stanie się prawdziwie wolny i szczęśliwy. Jestem głęboko przekonany, że dzieci, właśnie dzieci są ideałem ludzkości. Widzę głęboki sens w porażającym podobieństwie między dzieckiem a beztroskim człowiekiem, obiektem utopii. Beztroski znaczy szczęśliwy. A my jesteśmy bliscy swojego ideału! Jeszcze kilkadziesiąt, może nawet kilkanaście lat i osiągniemy automatyczną obfitość. Wtedy odrzucimy naukę jak uzdrowiony odrzuca kule i cała ludzkość stanie się jedną wielką, szczęśliwą dziecięcą rodziną. Dorośli będą różnić się od dzieci zdolnością do miłości, a zdolność ta stanie się — znowu z pomocą nauki — źródłem nowych, niebywałych radości i rozkoszy… A oto i kawa… mmm… całkiem niezła kawa! Ale gdzie jest koniak? Aha, dziękuję panu… O, co za koniak! Przy okazji, słyszałem, że Wielkiego Degustatora odsunięto od pełnienia obowiązków. Na ostatnim Kongresie Koniaków w Brukseli doszło do niesłychanego skandalu, który z wielkim trudem udało się zatuszować. Grand Prix otrzymał wówczas Biały Centaur. Jury zachwycone! Coś nieprawdopodobnego. Niewiarygodna feeria odczuć. Następnie otwierają pakiet zamówieniowy i o hańbo! To syntetyk! Wielki Degustator zbladł jak płótno i zwymiotował. Ja również próbowałem tego koniaku, rzeczywiście smakuje wspaniale, ale pędzi się go z mazutu i nawet nie ma własnej nazwy. AX osiemnaście ułamek naftan, i tańszy od hydrolizowanego spirytusu… Niech pan weźmie cygaro. Bzdura, co to znaczy, że pan nie pali? Po takim obiedzie trzeba zapalić! Lubię tę restaurację. Za każdym razem, gdy przyjeżdżam na wykłady do tutejszego uniwersytetu, jem obiad w Olimpiku. A przed powrotem obowiązkowo wstępuję do Tawerny. To prawda, że nie ma tam takiej dżungli, tych rajskich ptaków, jest trochę gorąco, trochę duszno i pachnie dymem, ale to prawdziwa, niepowtarzalna kuchnia. Gorliwi degustatorzy zbierają się właśnie tam. Albo tam, albo w Łasuchu. Tam się wyłącznie je. Tam nie wolno rozmawiać, nie należy się śmiać, przychodzenie tam z kobietą nie ma najmniejszego sensu. Tam się tylko je! Cicho, w skupieniu, w zadumie…
Читать дальшеИнтервал:
Закладка:
Похожие книги на «Drapieznosc naszego wieku»
Представляем Вашему вниманию похожие книги на «Drapieznosc naszego wieku» списком для выбора. Мы отобрали схожую по названию и смыслу литературу в надежде предоставить читателям больше вариантов отыскать новые, интересные, ещё непрочитанные произведения.
Обсуждение, отзывы о книге «Drapieznosc naszego wieku» и просто собственные мнения читателей. Оставьте ваши комментарии, напишите, что Вы думаете о произведении, его смысле или главных героях. Укажите что конкретно понравилось, а что нет, и почему Вы так считаете.