— Ja też — odparł. — Gdy zobaczyłem, czego pan chce.
— To przecież turysta — pisnęła jedna z dziewczynek. — On nie rozumie.
— Tak… To wszystko jest za darmo — powiedział kierowca. — Fundusz osobisty. Zabezpieczenie potrzeb osobistych.
Obejrzałem się na półkę z książkami.
— „Przemianę marzenia” pan widział? — zapytał kierowca.
— Tak, dziękuję, już mam.
— O Strogowa nawet nie pytam. A „Historię faszyzmu”?
— Wspaniałe wydanie.
Dziewczyny znowu zachichotały. Kierowcy oczy wyszły z orbit.
— Psik stąd, smarkate! — wrzasnął.
Dziewczyny odskoczyły. Potem jedna złodziejskim ruchem chwyciła kilka paczek z bluzkami i obie przebiegły na drugą stronę ulicy. Patrzyły na nas stamtąd.
— Rozcięcia — prychnął kierowca. Wąskie wargi mu drżały. — Muszę to rzucić. Gdzie pan mieszka?
— Na Drugiej Podmiejskiej.
— Aha, w samym bagnie… Chodźmy, zawiozę panu wszystko. Mam w furgonetce całego Szczedrina, nawet go nie wystawiam, całą „Bibliotekę Klasyki”, całą „Złotą Bibliotekę”, kompletne „Skarby myśli filozoficznej”…
— Włączając doktora Opira?
— Tego padalca? — warknął kierowca. — Lubieżny szubrawiec. Ameba. Do diabła z nim. A Sleeya pan zna?
— Słabo — powiedziałem. — Nie spodobał mi się. Neoindywidualizm, jak by powiedział doktor Opir.
— Doktor Opir to śmierdziel — zauważył kierowca. — A Sleey to prawdziwy człowiek. Oczywiście, indywidualista. Ale on przynajmniej mówi to, co myśli, i robi to, co mówi… Zdobędę panu Sleeya… Niech pan posłucha, a to pan widział? A to?
Zarył się w książki po łokcie. Gładził je łagodnie, kartkował, na twarzy miał czułość.
— A to? — mówił. — A takiego Cervantesa, co?
Podeszła młoda postawna kobieta, pogrzebała w konserwach i pogardliwie powiedziała:
— Znowu nie ma dziecięcych pikli? Przecież prosiłam…
— Niech pani idzie do diabła — powiedział kierowca z roztargnieniem.
Kobieta osłupiała.
— Jak pan śmie!
Kierowca popatrzył na nią bykiem.
— Słyszała pani, co powiedziałem? Niech się pani wynosi!
— Jak pan śmie! Pański numer?!
— Mój numer? Dziewięćdziesiąt trzy. Dziewięćdziesiąt trzy, jasne? Mam was wszystkich gdzieś! Jasne? Jeszcze jakieś pytania?
— Co za chuligaństwo! — wykrzyknęła kobieta z godnością. Wzięła dwie puszki konserwowanych słodyczy, poszukała wzrokiem na ladzie i starannie oderwała okładkę z czasopisma „Kosmiczny Człowiek”. — Już ja pana zapamiętam, dziewięćdziesiąty trzeci! To nie dawne czasy — zawinęła puszki w okładkę. — Jeszcze się spotkamy w zarządzie miejskim.
Mocno ująłem kierowcę za łokieć. Pod moimi palcami kamienny mięsień się rozluźnił.
— Bezczelny — powiedziała dama i odeszła.
Szła chodnikiem, dumnie niosąc ładną głowę z wysokim cylindrycznym uczesaniem. Na rogu zatrzymała się, otworzyła jedną puszkę i zaczęła jeść, wyjmując różowe plasterki eleganckimi palcami. Puściłem rękę kierowcy.
— Strzelać trzeba — powiedział nagle. — Dusić ich trzeba, a nie książki rozwozić — odwrócił się do mnie. W oczach miał udrękę. — Zawieźć panu te książki?
— Nie — odparłem. — Gdzie ja to wszystko położę?
— A poszedł won! — warknął kierowca. — Wziąłeś Minca? To zjeżdżaj i zawiń w niego swoje brudne kalesony.
Wsiadł do kabiny. Coś pstryknęło, tylna ścianka zaczęła się podnosić, słychać było, jak wszystko trzeszczy i spada w głąb furgonetki. Na ulicę spadło kilka książek, jakieś błyszczące paczki, pudełka i puszki. Tylna ścianka jeszcze się nie zamknęła, gdy kierowca trzasnął drzwiami i furgonetka ruszyła z miejsca.
Dziewczyny już znikły. Stałem sam na pustej ulicy z tomami Minca w rękach i patrzyłem, jak wiatr leniwie przewraca kartki „Historii faszyzmu” pod moimi nogami. Potem zza rogu wynurzyli się chłopcy w krótkich pasiastych spodenkach. W milczeniu szli obok mnie, z rękami w kieszeniach. Jeden zeskoczył na ulicę i jak piłkę kopał puszkę kompotu ananasowego z błyszczącą etykietką.
W drodze do domu dogoniła mnie wracająca zmiana. Ulice wypełniły się samochodami, nad skrzyżowaniami zawisły helikoptery regulujące ruch, a spoceni policjanci, rycząc megafonami, rozładowywali powstające co chwila korki. Samochody jechały bardzo powoli. Kierowcy wysuwali głowy, rozmawiali, dowcipkowali, wrzeszczeli, przypalali od siebie papierosy i rozpaczliwie naciskali klaksony. Stukały zderzaki. Wszyscy byli weseli, dobrzy i dziko szczęśliwi. Wydawało się, że z duszy miasta właśnie spadł jakiś ogromny ciężar, wszyscy byli pełni godnego pozazdroszczenia przedsmaku czekającej ich zabawy. Mnie i innych przechodniów wskazywano palcami. Kilka razy na skrzyżowaniach dziewczęta stukały mnie zderzakami swoich samochodów — ot tak, dla żartu. Jedna długo jechała obok mnie po chodniku, nawet zawarliśmy znajomość. Potem po zapasowym pasie przeszła demonstracja ludzi o smętnych twarzach. Nieśli plakaty wzywające do przyłączenia się do miejskiego zespołu pieśni patriotycznej, wstępowania do miejskich kółek sztuki kulinarnej, zapisywania się do szkoły rodzenia. Ludzi z plakatami popychano zderzakami ze szczególną przyjemnością. Kierowcy rzucali w nich niedopałkami, ogryzkami i zgniecionymi papierowymi kulkami. Krzyczeli: „Zaraz się zapiszę, tylko kalosze włożę!”, „A ja jestem wysterylizowany!”, „Wujku, naucz mnie rodzić dzieci!”. A oni szli dalej pomiędzy dwoma sznurami samochodów, niewzruszeni, ofiarni, patrząc przed siebie ze smutną wyższością wielbłądów.
Nieopodal domu zaatakował mnie tłumek dziewcząt i gdy wreszcie dostałem się na Drugą Podmiejską, w butonierce miałem wspaniały biały aster, a na moich policzkach schły pocałunki. Odniosłem wrażenie, że właśnie zawarłem znajomość z połową dziewczyn tego miasta. To się nazywa fryzjer! To się nazywa mistrz!
W moim gabinecie w fotelu siedziała Wuzi w ogniście pomarańczowej bluzce. Jej długie nogi w pantofelkach z długimi noskami spoczywały na stole, w smukłych palcach trzymała cienkiego, długiego papierosa i odchylając głowę, przez nos wypuszczała pod sufit kłęby dymu.
— Nareszcie! — wykrzyknęła, gdy wszedłem. — No naprawdę, gdzie pan przepadł! Przecież ja na pana czekam, nie wie pan czy co?
— Zatrzymano mnie — powiedziałem, próbując sobie przypomnieć, czy się z nią umówiłem.
— Proszę zetrzeć szminkę — zażądała. — Wygląda pan głupio. A to co znowu? Książki? Po co to panu?
— Jak to — po co?
— Ciężko z panem dojść do ładu. Spóźnia się, taszczy jakieś książki… a może to porno?
— To Minc — powiedziałem.
— Proszę mi je dać — zerwała się i wyrwała mi książki z rąk. — Boże, co za głupota! Wszystkie trzy jednakowe… A to co takiego? „Historia faszyzmu”? Czy pan jest faszystą?
— Co też pani, Wuzi…
— No więc po co to panu? Będzie pan je czytał?
— Tak, jeszcze raz.
— Nic nie rozumiem — mruknęła urażona. — A tak mi się pan na początku spodobał… Mama mówi, że pan jest literatem, już się wszystkim pochwaliłam, jak głupia, a tu się okazuje, że pan jest prawie intelem!
— Jak pani może, Wuzi! — powiedziałem z wyrzutem. Już zrozumiałem, że nie wolno dopuścić, by wzięli cię za intela. — Te książencje są mi potrzebne jako literatowi, to wszystko.
— Książencje! — zachichotała. — Książencje… Niech pan patrzy, co ja umiem! — odchyliła głowę i wypuściła z nozdrzy dwa strumienie dymu. — Już za drugim razem mi wyszło. Super, nie?
Читать дальше