Nie uwierzyłem, ponieważ było to absolutnie niemożliwe. Jurkowskim nie stawia się pomników. Dopóki żyją, wyznacza się ich na mniej lub bardziej odpowiedzialne stanowiska, czci na jubileuszach, wybiera na członków akademii. Nagradza orderami i nadaje nagrody państwowe. A gdy umierają (albo giną), pisze się o nich książki, cytuje się ich, powołuje na ich prace, im więcej czasu mija, tym rzadziej, aż wreszcie się o nich zapomina. Odchodzą z pamięci i zostają tylko w książkach. Władimir Siergiejewicz był generałem nauki i wspaniałym człowiekiem. Ale nie można stawiać pomników wszystkim generałom i wszystkim wspaniałym ludziom. Tym bardziej w krajach, z którymi nigdy nie mieli nic wspólnego, i w miastach, gdzie jeśli nawet byli, to najwyżej przejazdem. A w tym ich roku Wagi Jurkowski nie był nawet generałem. W marcu razem z Dauge kończył badania Plamy Amorficznej na Uranie i jedna sonda bombowa wybuchła w naszym przedziale roboczym, oberwali wszyscy i gdy we wrześniu wróciliśmy na Planetę, Jurkowski był zły, cały w fioletowych liszajach, i mówił, że jak tylko sobie do woli popływa i poopala się, to zaraz weźmie się do projektu nowej sondy, bo stary to gówno… Obejrzałem się na hotel. Pozostawało wyciągnąć wniosek, że życie miasta znajduje się w tajemniczej zależności od Plamy Amorficznej na Uranie. Albo niegdyś się znajdowało… Jurkowski uśmiechał się z wyższością. Zasadniczo rzeźba była w porządku, nie wiedziałem tylko, o co opiera się Jurkowski. Sondy to nie przypominało…
Coś zasyczało nad moim uchem. Odwróciłem głowę, mimo woli się odsuwając. Obok mnie, tępo wpatrując się w postument, stał niewysoki chudy człowiek, od stóp do głowy zawinięty w jakąś szarą łuskę, w ogromnym sześciennym hełmie na głowie. Twarz mu zasłaniała szklana płytka z dziurkami. Z dziurek w rytm oddechu wypływały strużki dymu. Wycieńczona twarz za szybką była zlana potem. Policzki drgały. Początkowo wziąłem go za kosmitę, potem pomyślałem, że to turysta, któremu zalecono szczególne procedury lecznicze, dopiero później domyśliłem się, że to artik.
— Przepraszam — powiedziałem. — Mógłby mi pan powiedzieć, co to za pomnik?
Mokra twarz się skrzywiła.
— Co? — dobiegło spod hełmu.
Pochyliłem się.
— Pytam, co to za pomnik.
Znowu zapatrzył się w postument. Wydobywający się z dziurek dym zgęstniał. I znowu rozległo się głośne syczenie.
— „Władimir Jurkowski — przeczytał. — Piąty grudnia. Rok Wagi”. Aha… grudzień… no… to pewnie jakiś Żyd albo Polak…
— A kto postawił ten pomnik?
— Nie wiem. Nie jest napisane. Po co to panu?
— To mój znajomy — wyjaśniłem.
— No to czemu pan mnie pyta? Niech pan zapyta jego.
— On nie żyje.
— Aaa… może jest tutaj pochowany?…
— Nie — powiedziałem. — Pochowano go daleko stąd.
— Gdzie?
— Daleko! A co to jest ta rzecz, na której on się opiera?
— Jaka rzecz? To erula.
— Co?
— Erula. Ruletka elektroniczna.
Wytrzeszczyłem oczy.
— Co ma do rzeczy ruletka?
— Gdzie?
— Tutaj, na pomniku.
— Nie wiem — rzekł po chwili zastanowienia. — Może pański przyjaciel ją wynalazł?
— Wątpię. Pracował w innej dziedzinie.
— W jakiej?
— Był planetologiem i astronautą.
— Aaa… no, jeśli on ją wynalazł, to brawo. Pożyteczna rzecz. Trzeba zapamiętać, Jurkowski Władimir. Łebski Żyd…
— Nie sądzę, żeby ją wynalazł — przerwałem mu. — Przecież mówię, był astronautą.
Popatrzył na mnie.
— Skoro jej nie wynalazł, czemu tu z nią stoi?
— O to właśnie chodzi. Sam się dziwię.
— Kłamiesz — powiedział nieoczekiwanie. — Kłamiesz i sam nie wiesz, co gadasz… Już od rana pijany… Alkoholik! — odwrócił się i poszedł dalej, powłócząc chudymi nogami i głośno sycząc.
Wzruszyłem ramionami, jeszcze raz spojrzałem na Władimira Siergiejewicza i przez wielki jak lotnisko plac poszedłem do hotelu.
Gigantyczny szwajcar odsunął przede mną drzwi i dźwięcznie powiedział: „Serdecznie zapraszamy”. Zatrzymałem się.
— Przepraszam bardzo. Nie wie pan czasem, co to za pomnik?
Szwajcar popatrzył nad moją głową na plac. Na jego twarzy pojawiło się zmieszanie.
— A czy tam… nie jest napisane?
— Jest. Ale kto postawił ten pomnik? Za co?
Szwajcar przestąpił z nogi na nogę.
— Bardzo przepraszam — rzekł w końcu — ale w żaden sposób nie mogę odpowiedzieć na to pytanie. Pomnik stoi tu od dawna, a ja jestem od niedawna… boję się pana wprowadzić w błąd. Może portier…
Westchnąłem.
— Dobrze, proszę się nie denerwować. Gdzie jest telefon?
— Na prawo, bardzo proszę — powiedział szwajcar ucieszony.
Portier już do mnie szedł, ale ja pokręciłem głową, podniosłem słuchawkę i wybrałem numer Rimeiera. Tym razem telefon był zajęty. Skierowałem się do windy i wjechałem na dziewiąte piętro.
Rimeier, z nienormalnie obrzękniętą twarzą, powitał mnie w szlafroku, spod którego widać było nogi w spodniach i butach. W pokoju unosił się zapach zastarzałego dymu papierosowego, popielniczka na stole była pełna. Generalnie panował tu bajzel. Jeden fotel był przewrócony, na dywanie leżał zwinięty w kłębek podkoszulek, wyraźnie damski, pod parapetem i stołem błyszczały baterie pustych butelek.
— Czym mogę służyć? — zapytał nieprzyjaźnie Rimeier, patrząc na mój podbródek. Chyba niedawno wyszedł spod prysznica, rzadkie jasne włosy na jego długiej czaszce były mokre.
W milczeniu podałem mu swoją wizytówkę. Rimeier przeczytał ją uważnie, powoli wsunął do kieszeni szlafroka i nadal patrząc na mój podbródek, powiedział:
— Niech pan usiądzie.
Usiadłem.
— Niedobrze się złożyło — wyjaśnił. — Jestem cholernie zajęty i nie mam ani minuty.
— Dzwoniłem dziś do pana kilka razy.
— Dopiero wróciłem… jak się pan nazywa?
— Iwan.
— A nazwisko?
— Żylin.
— Widzi pan, Żylin… Krótko mówiąc, powinienem się zaraz ubrać i wyjść znowu — zamilkł, potarł dłońmi obwisłe policzki. — Tak, właściwie… zresztą, jeśli pan chce, proszę tu na mnie zaczekać. Jeśli nie wrócę za godzinę, niech pan idzie i przyjedzie jutro około dwunastej. I proszę mi zostawić swój adres i telefon, niech pan zapisze na stole… — zrzucił szlafrok i wlokąc go po podłodze, poszedł do sąsiedniego pokoju. — A na razie niech pan obejrzy miasto. Straszne miasteczko… ale tak czy inaczej trzeba się tym zajmować. Mnie już mdli od niego… — Wrócił, zawiązując krawat. Ręce mu drżały, skórę na twarzy miał pomiętą i szarą. Nagle poczułem, że mu nie ufam. Sprawiał przykre wrażenie, jak zaniedbany i chory.
— Źle pan wygląda — powiedziałem. — Bardzo się pan zmienił.
Rimeier po raz pierwszy spojrzał mi w oczy.
— Skąd pan wie, jak wyglądałem wcześniej?
— Widziałem pana u Marii… Dużo pan pali, Rimeier, a teraz wszędzie do tytoniu dodają różne świństwa.
— Tytoń to głupstwo — rzekł z nieoczekiwanym rozdrażnieniem. — Tutaj wszystko nasączają świństwem… ale zasadniczo ma pan rację, pewnie trzeba będzie rzucić. — Powoli włożył marynarkę. — Trzeba rzucić… — powtórzył. — I nie trzeba było zaczynać.
— Jak idzie praca?
— Bywało gorzej. Wyjątkowo zajmująca praca — uśmiechnął się nieprzyjemnie. — Idę. Czekają na mnie, jestem już spóźniony. Więc albo za godzinę, albo jutro w południe.
Skinął mi głową i wyszedł.
Читать дальше