Nawet na urlopie generał pułkownik pozostawał orłem. Szeroko rozstawiając nogi, stał na plaży w tygrysich slipkach i przez lornetkę polową spoglądał na zamglony horyzont. Pod jego nogami bawiło się w piasku dziecko w wieku trzech czy czterech lat. Generał był żylasty i muskularny, najwyraźniej grzanki i śmietanka nie zepsuły mu figury. Zacząłem głośno nakręcać zegarek.
— A to… — Ciocia Wajna znowu przewracała stronę, ale wtedy do pokoju wszedł bez pukania niewysoki grubawy mężczyzna, którego twarz i ubranie (zwłaszcza ubranie) wydały mi się niezwykle znajome.
— Dzień dobry — powiedział, lekko przechylając na bok gładką uśmiechniętą twarz.
To był ten sam celnik, w tym samym białym mundurze ze srebrnymi guzikami i srebrzystymi sznurami na ramionach.
— Ach, Peti! — wykrzyknęła ciocia Wajna. — Już przyszedłeś? Poznajcie się, to Iwan… Iwanie, to Peti, przyjaciel naszego domu.
Celnik mnie nie poznał. Pochylił głowę i trzasnął obcasami. Ciocia Wajna przełożyła album na moje kolana i wstała.
— Siadaj, Peti — powiedziała — przyniosę ci śmietankę.
Peti jeszcze raz trzasnął obcasami i usiadł obok mnie.
— Może chciałby pan obejrzeć? — zapytałem od razu, przekładając album na jego kolana. — Oto generał pułkownik Tuur. Tutaj jest tak po prostu — opowiadałem. W oczach celnika pojawił się dziwny wyraz. — A tu generał pułkownik na manewrach, widzi pan? A tutaj…
— Dziękuję panu — wyjąkał. — Proszę nie robić sobie kłopotu, ponieważ…
Ciocia Wajna wróciła z grzankami i śmietanką. Już od progu oznajmiła:
— Jak przyjemnie widzieć człowieka w mundurze, prawda, Iwanie? — Postawiła tacę na stole. — Peti, wcześnie dziś przyszedłeś. Coś się stało? Piękna pogoda, takie słońce…
Śmietankę dla Petiego nalano do specjalnej filiżanki, na której widniał monogram — litera T otoczona czterema gwiazdkami.
— W nocy budziłam się i wiem, że padał deszcz — ciągnęła ciocia Wajna. — A teraz, proszę spojrzeć, nawet jednego obłoczka… Iwanie, jeszcze filiżankę?
Wstałem.
— Dziękuję bardzo. Pozwoli pani, że państwa opuszczę. Mam ważne spotkanie.
Ostrożnie zamykając za sobą drzwi, usłyszałem, jak wdowa mówi: „Nie sądzisz, że jest zdumiewająco podobny do sztab-majora Pola?…”.
W sypialni rozpakowałem walizkę, przełożyłem ubrania do szafy i znowu zadzwoniłem do Rimeiera. I znowu nikt nie odebrał telefonu. Wtedy usiadłem przy biurku w gabinecie i zacząłem przeglądać zawartość szuflad. W jednej znalazłem przenośną maszynę do pisania, w drugiej znaczki i koperty oraz pustą butelkę po smarze do arytmicznych silników. Pozostałe szuflady były puste, jeśli nie liczyć paczki pogniecionych pokwitowań, zepsutego długopisu i niedbale złożonej kartki, na której były namalowane twarze. Rozłożyłem kartkę. Wyglądało to na brudnopis telegramu. „Grin umarł u rybaków odbierz ciało niedziela kondolencje huger marta chłopcy”. Przeczytałem tekst dwukrotnie, odwróciłem kartkę, przyjrzałem się narysowanym twarzom i przeczytałem po raz trzeci. Widocznie Huger i Marta nie wiedzieli, że normalni ludzie, powiadamiając innych o śmierci, mówią przede wszystkim, dlaczego i jak umarł człowiek, a nie u kogo umarł. Ja bym napisał: „Grin umarł w czasie połowu ryb”. Pewnie był pijany. A właśnie, jaki ja mam teraz adres?
Wróciłem do holu. Przed drzwiami prowadzącymi na połowę gospodarzy siedział w kucki chudziutki chłopiec w krótkich spodenkach. Zaciskając pod pachą długą srebrzystą rurkę, sapiąc i sycząc, pospiesznie rozkręcał kłębek sznurka.
— Cześć — powiedziałem.
Nie mam już tego refleksu co kiedyś, ale mimo wszystko zdążyłem się uchylić. Długi czarny strumień przeleciał tuż obok mojego ucha i pacnął na ścianę. W zdumieniu popatrzyłem na chłopca, a on patrzył na mnie, leżąc na boku i wystawiając przed siebie swoją rurkę. Twarz miał mokrą, usta otwarte i wykrzywione. Obejrzałem się. Po ścianie spływał czarny płyn. Znowu spojrzałem na chłopca. Powoli wstawał, nie opuszczając rurki.
— Coś ty, bracie, taki nerwowy? — zapytałem.
— Niech się pan nie rusza z miejsca — wychrypiał chłopiec. — Nie wymieniałem pańskiego nazwiska.
— Co ty powiesz — odparłem. — Ty też się nie przedstawiłeś, a strzelasz do mnie jak do tarczy.
— Niech się pan nie rusza — powtórzył chłopiec. — Niech pan stoi. — Cofnął się i nagle zaczął bardzo szybko mówić: — Odejdź od włosów moich, odejdź od kości moich, odejdź od mięsa mojego…
— Nie mogę. — Usiłowałem zrozumieć, czy to wygłup, czy on naprawdę się mnie boi.
— Dlaczego? — zapytał stropiony chłopiec. — Przecież mówię wszystko jak trzeba.
— Nie mogę odejść, nie ruszając się z miejsca. — Wyjaśniłem. — I stojąc.
Znowu rozchylił buzię.
— Huger — powiedział niepewnie. — Mówię ci, Huger, zgiń!
— Dlaczego Huger? — zdumiałem się. — Mylisz mnie z kimś. Nie jestem Huger, jestem Iwan.
Wtedy chłopiec zamknął oczy i z pochyloną głową ruszył w moją stronę, wystawiając przed siebie rurkę.
— Poddaję się — uprzedziłem. — Uważaj, żebyś nie wystrzelił.
Gdy rurka oparła się o mój brzuch, chłopiec wypuścił ją, ręce mu obwisły i jakoś tak oklapł. Pochyliłem się i zajrzałem mu w twarz. Teraz był cały czerwony. Podniosłem rurkę. To było coś w rodzaju automatu zabawki — z wygodną, żebrowaną rękojeścią i płaskim prostokątnym balonem umocowanym od dołu jak magazynek.
— Co to jest? — zapytałem.
— Chlapnik — wyjaśnił posępnie. — Niech pan to da.
Oddałem zabawkę.
— Chlapnik — powiedziałem — którym się, jak rozumiem, chlapie. A gdybyś tak trafił we mnie? Tego się już nie da zmyć, trzeba będzie wymienić całą ścianę.
Chłopiec popatrzył na mnie z niedowierzaniem.
— Przecież to chlapa.
— Naprawdę? A ja myślałem, że lemoniada.
Jego twarz nabrała w końcu normalnego koloru. Wykazywała pewne podobieństwo do męskich rysów generała pułkownika Tuura.
— Nie — powiedział. — To chlapa.
— No i…?
— Wyschnie.
— I dopiero wtedy nic nie da się z nią zrobić?
— Skąd. Po prostu nic z niej nie zostanie.
— Hmm — mruknąłem. — Pewnie wiesz lepiej. Ale mimo wszystko cieszę się, że to nic zostanie na ścianie, a nie na mojej twarzy. Jak się nazywasz?
— Zygfryd — rzekł chłopiec.
— A po zastanowieniu?
— Lucyfer.
— Jak?
— Lucyfer.
— Lucyfer — powtórzyłem. — Belial. Astaroth. Belzebul i Azazel. Nic krótszego nie masz? Bardzo nieporęcznie wołać na pomoc człowieka o imieniu Lucyfer…
— Przecież drzwi są zamknięte — rzekł i cofnął się o krok. Jego twarz pobladła.
— No to co?
Nie odpowiedział i dalej się cofał. Przywarł plecami do ściany, sunął bokiem, przeciskając się do drzwi i nie spuszczając ze mnie wzroku. Zrozumiałem wreszcie, że wziął mnie za złodzieja albo zabójcę i chce uciec, ale z jakiegoś powodu nie wzywa pomocy. Nie pobiegł do pokoju matki, tylko przekradał się pod jej drzwiami i nadal skradał się pod ścianą do wyjścia.
— Zygfrydzie — powiedziałem. — Zygfrydzie-Lucyferze, jesteś strasznym tchórzem. Za kogo ty mnie bierzesz? — Specjalnie nie ruszałem się z miejsca i tylko odwracałem się w jego stronę. — Jestem waszym nowym mieszkańcem, twoja mama napoiła mnie śmietanką i nakarmiła grzankami, a ty omal mnie nie ochlapałeś i teraz jeszcze się mnie boisz. To ja powinienem bać się ciebie.
Читать дальше