Amad powiedział nagle:
— Jak byłem chłopcem, mieszkałem obok portu i przychodziliśmy tutaj bić tych z fabryki. Wielu z nich miało kastety i złamali mi nos. Chodziłem z krzywym nosem, aż wreszcie naprawili mi go w zeszłym roku. W młodości lubiłem się bić. Miałem kawałek ołowianej rury, raz odsiedziałem nawet pół roku, ale i tak nie pomogło.
Na jego ustach błądził uśmieszek. Odczekałem chwilę i powiedziałem:
— Nie można już zdobyć porządnej ołowianej rury. Teraz w modzie są gumowe pałki. Kupują je od policjantów.
— Dokładnie tak — przyznał Amad. — Albo kupią hantle, odpiłują jedną kulę i używają. Ale to już nie te same chłopaki. Teraz za to wysyłają.
— Tak. Czym jeszcze zajmował się pan w młodości?
— A pan?
— Chciałem zostać astronautą i trenowałem przeciążenia. Poza tym urządzaliśmy zawody, kto zanurkuje głębiej.
— My też. Na dziesięć metrów — po automaty i whisky. Tam, za pirsami, leżały całe skrzynie. Z nosa płynęła mi krew… A gdy zaczęła się wojna, zaczęliśmy znajdować tam trupy z szynami na szyi, i rzuciliśmy to w diabły.
— Nieprzyjemny widok taki trup pod wodą — powiedziałem — zwłaszcza gdy jest prąd.
Amad uśmiechnął się krzywo.
— Nie takie rzeczy widziałem. Pracowałem w policji.
— Już po wojnie?
— Dużo później. Gdy wyszło prawo o gangsterach.
— U was też mówią na nich „gangsterzy”?
— A jak mają mówić? Przecież nie rozbójnicy. „Banda rozbójników, uzbrojonych w miotacze ognia i bomby gazowe, zaatakowała zarząd miejski” — powiedział z emfazą. — To nie brzmi, czuje pan? Rozbójnik to topór, kiścień, wąsy, pałasz…
— Ołowiana rurka — podsunąłem.
Amad zachichotał.
— Co pan robi dziś wieczorem? — zapytał.
— Wypoczywam.
— Ma pan tu znajomych?
— Mam. A co?
— To zmienia postać rzeczy.
— Dlaczego?
— Chciałem panu coś zaproponować, ale skoro ma pan znajomych…
— A właśnie — powiedziałem. — Kto jest u was merem?
— Merem? Diabli wiedzą, nie pamiętam. Wybrali kogoś…
— Nie Peck Zenay przypadkiem?
— Nie wiem — powiedział Amad z żalem. — Nie chcę kłamać.
— A nie zna pan człowieka o takim nazwisku?
— Zenay… Peck Zenay… Nie, nie znam. Nie słyszałem. A co, to pański przyjaciel?
— Tak, stary przyjaciel. Mam tu jeszcze innych znajomych, ale samych przyjezdnych.
— Jednym słowem tak — podsumował Amad. — Jeśli będzie się panu nudziło i do głowy zaczną przychodzić różne myśli, niech pan wali do mnie. Każdego bożego wieczoru od siódmej siedzę w Łasuchu. Lubi pan smaczne jedzenie?
— Pewnie.
— Żołądek w porządku?
— Jak u strusia.
— No to niech pan przyjdzie. Będzie wesoło i nie trzeba będzie o niczym myśleć.
Amad wyhamował i ostrożnie skręcił do bramy, która otworzyła się bezszelestnie. Samochód wjechał na podwórze.
— Jesteśmy na miejscu — oznajmił Amad. — Oto pański dom.
Dom był piętrowy, błękitno-biały. Okna od wewnątrz zasłonięte roletami. Czyściutkie podwórko wyłożone kolorowymi płytkami było puste, wokół owocowy sad, gałęzie jabłoni drapały ściany.
— A gdzie wdowa? — zapytałem.
— Wejdźmy do domu — zaproponował Amad.
Wszedł na werandę, kartkując notes. Rozglądając się, poszedłem za nim. Sad mi się spodobał. Amad znalazł właściwą stronę, wybrał kombinację cyfr na malutkiej tarczy obok dzwonka i drzwi się otworzyły. W domu pachniało chłodnym świeżym powietrzem. Było ciemno, ale ledwie weszliśmy do holu, zapłonęło światło. Amad, chowając notes, powiedział:
— Po prawej strome jest połowa gospodarzy, po lewej pańska. Proszę… tutaj jest pokój gościnny. To bar, zaraz się napijemy. Proszę dalej. To pański gabinet. Ma pan fonor?
— Nie.
— Zresztą to nieistotne. Tutaj jest wszystko. Przejdźmy dalej. To sypialnia. Tu jest pilot ochrony akustycznej. Umie się pan nim posługiwać?
— Zorientuję się.
— Dobrze. Ochrona jest trzystopniowa, może pan tu sobie urządzić grób albo burdel, wedle życzenia. Tu jest sterowanie klimatyzacją. Trochę niewygodnie zrobione — sterować można tylko z sypialni.
— Jakoś to wytrzymam.
— Co? Aha… tam jest łazienka i toaleta.
— Interesuje mnie wdowa. I córka.
— Zdąży pan. Podnieść rolety?
— Po co?
— Słusznie, nie ma po co. Chodźmy się napić.
Wróciliśmy do gościnnego i Amad po pas zanurkował w barku.
— Coś mocnego? — zapytał.
— Przeciwnie.
— Jajecznicę? Kanapkę?
— Raczej dziękuję.
— Nie — powiedział Amad. — Jajecznicę. Z pomidorami. Nie wiem dlaczego, ale ten automat przygotowuje doskonałą jajecznicę z pomidorami. Ja też coś przekąszę.
Wyciągnął spod lady tacę, postawił na niziutkim stoliku przed półokrągłym tapczanem. Usiedliśmy.
— A co z wdową? — przypomniałem. — Chciałbym się przedstawić.
— Pokoje się panu podobają?
— W porządku.
— No, wdowa też jest w porządku. Córka, przy okazji, również. — Z bocznej kieszeni wyjął płaski skórzany futerał. W futerale jak pociski w magazynku leżały ampułki z różnokolorowymi płynami. Amad poszperał w nich palcem, w skupieniu powąchał jajecznicę, zawahał się, wybrał ampułkę z czymś zielonym, ostrożnie nadłamał i kapnął na pomidory. W pokoju rozszedł się zapach. Nie był nieprzyjemny, ale jak na mój gust miał niewiele wspólnego z jedzeniem. — Ale teraz jeszcze śpią — ciągnął Amad. Jego spojrzenie stało się roztargnione. — Śpią i śnią…
Popatrzyłem na zegarek.
— Ależ…
Amad jadł.
— Już wpół do jedenastej — powiedziałem.
Amad jadł. Czapeczka zsunęła mu się na kark, a zielony daszek sterczał pionowo, niczym grzebień rozdrażnionego mimikrodona. Oczy miał przymknięte.
Przełknął kolejny plasterek pomidora, odłamał skórkę białego chleba i starannie wyczyścił nią patelnię. Patrzył przytomniej.
— Co pan mówił? — zapytał. — Wpół do jedenastej? Jutro pan też wstanie o wpół do jedenastej. A może nawet w południe. Ja na przykład wstaję w południe.
Przeciągnął się z przyjemnością, trzeszcząc stawami.
— Uf — sapnął. — Można wreszcie pojechać do domu. To moja wizytówka, Iwanie. Proszę ją postawić na biurku i nie wyrzucać aż do odjazdu. — Podszedł do płaskiej skrzynki obok baru i wsunął do szczeliny drugą wizytówkę. Rozległ się głośny szczęk. — A to — powiedział, oglądając wizytówkę pod światło — proszę przekazać wdowie z moimi najserdeczniejszymi życzeniami.
— O co chodzi? — zapytałem.
— O pieniądze. Mam nadzieję, że nie jest pan amatorem targów? Wdowa poda panu sumę i nie powinien się pan targować. To nie jest przyjęte.
— Postaram się — powiedziałem. — Chociaż ciekawie byłoby spróbować.
Amad uniósł brwi.
— Skoro pan tak chce, proszę bardzo. Niech pan zawsze robi tylko to, na co ma pan ochotę, a nie będzie pan miał żadnych kłopotów z trawieniem. Zaraz przyniosę walizkę.
— Potrzebne mi foldery — zauważyłem. — Potrzebne mi przewodniki. Jestem pisarzem, Amadzie. Będę potrzebował broszur o sytuacji gospodarczej mas, statystyk. Gdzie mógłbym to wszystko dostać? I kiedy?
— Przewodnik dam panu od razu — powiedział Amad. — W przewodniku jest statystyka, adresy, telefony i tak dalej. Co się tyczy mas, u nas takich głupot chyba nie wydają. Można oczywiście wysłać zamówienie przez UNESCO, tylko po co? Sam pan wszystko zobaczy… Proszę poczekać, przyniosę walizkę i przewodnik.
Читать дальше