— A ja Iwan. Miło mi.
Skinęliśmy sobie głowami i zaczęliśmy patrzeć, jak turyści wsiadają do autobusów. Słychać było wesoły gwar, a ciepły wiaterek przewiewał przez plac w naszą stronę niedopałki i kolorowe papierki od cukierków. Na twarz Amada padał zielony cień daszku.
— Turyści — powiedział. — Beztroscy i głośni. Zaraz wylądują w hotelach i natychmiast pobiegną na plażę.
— Z przyjemnością pojeździłbym na nartach wodnych — zauważyłem.
— Naprawdę? Nigdy bym nie pomyślał. Zupełnie nie wygląda pan na turystę.
— I tak powinno być. Przyjechałem tu pracować.
— Pracować? Cóż, zdarzają się ludzie, którzy przyjeżdżają do nas w tym celu. Dwa lata temu przyjechał Jonatan Craise malować obraz. — Amad zaśmiał się. — Potem w Rzymie pobił go jakiś nuncjusz papieski, nie pamiętam nazwiska.
— Z powodu obrazu?
— Nie sądzę. Nic tu nie namalował. Całymi dniami i nocami przesiadywał w kasynie. Chodźmy, napijemy się czegoś.
— Chodźmy — powiedziałem. — Poradzi mi pan coś.
— Doradzanie to mój przyjemny obowiązek.
Jednocześnie się nachyliliśmy do rączki walizki.
— Nie trzeba, ja sam…
— Nie — sprzeciwił się Amad. — Pan jest gościem, a ja gospodarzem… Chodźmy do tamtego baru. Teraz jest tam pusto.
Weszliśmy pod błękitny namiot. Amad usadził mnie przy stoliku, postawił walizkę na pustym krześle i ruszył do baru. Było chłodno, dało się słyszeć pracę klimatyzatora. Amad wrócił z tacą, na której stały dwie wysokie szklanki i płaskie talerzyki ze złocistymi od masła plasterkami.
— Niezbyt mocne — powiedział Amad — za to naprawdę orzeźwiające.
— Ja też nie lubię mocnych trunków z rana.
Wziąłem szklankę i napiłem się. Smaczne.
— Łyk, plasterek — poradził Amad. — Łyk, plasterek. Właśnie tak.
Plasterki chrzęściły i rozpływały się na języku. Moim zdaniem były zupełnie niepotrzebne. Przez jakiś czas milczeliśmy, patrząc spod namiotu na plac. Autobusy z niegłośnym szumem jeden za drugim wjeżdżały w zadrzewione aleje. Wydawały się ogromne i ciężkie, ale nawet w tym ich ogromie była pewna elegancja.
— Mimo wszystko zbyt tam głośno — rzekł Amad. — Wspaniałe domki, wiele kobiet — na każdy gust, morze tuż obok, ale żadnej prywatności. Sądzę, że panu by to nie odpowiadało.
— Tak — przyznałem. — Hałas mi przeszkadza. Poza tym nie lubię tego rodzaju turystów, Amadzie. Nie znoszę, gdy ludzie wypoczywają z taką gorliwością.
Amad skinął głową i ostrożnie włożył do ust kolejny plasterek. Patrzyłem, jak gryzie. Skupione ruchy jego dolnej szczęki wyglądały niemal profesjonalnie. Przełknął i powiedział:
— Jednak syntetyka nie wytrzymuje porównania z naturalnym produktem. Nie ta gama… — poruszył wargami, cichutko cmoknął i kontynuował: — Są jeszcze dwa luksusowe hotele w centrum miasta, ale moim zdaniem…
— Tak, to również mi nie odpowiada — powiedziałem. — Hotel pociąga za sobą określone zobowiązania. I jeszcze nie słyszałem, żeby ktoś zdołał napisać w hotelu coś porządnego.
— Z tym bym się nie zgodził — zaprotestował Amad, oglądając krytycznie ostatni plasterek. — Czytałem pewną książkę i tam było napisane, że powstała właśnie w hotelu. Hotel Floryda.
— Aha — powiedziałem. — Ma pan rację. Ale wasze miasto nie jest ostrzeliwane z armat.
— Z armat? Oczywiście, że nie. W każdym razie z reguły nie jest.
— Tak właśnie myślałem. A tam wspomniano, że porządną książkę można napisać tylko w hotelu pod obstrzałem.
Amad mimo wszystko wziął plasterek.
— Niełatwo to zorganizować — stwierdził. — W naszych czasach trudno o armatę. No i byłaby to bardzo kosztowna impreza. Hotel mógłby stracić klientelę.
— Hotel Floryda również w swoim czasie stracił klientelę. Hemingway mieszkał tam sam.
— Kto?
— Hemingway.
— A… ale to przecież było bardzo dawno temu, jeszcze za faszystów. Mimo wszystko czasy się zmieniły, Iwanie.
— Tak — odparłem. — W naszych czasach pisanie w hotelach nie ma sensu.
— Bóg z hotelami — powiedział Amad. — Wiem, czego pan potrzebuje. Pensjonatu. — Wyjął notes. — Proszę podać warunki, spróbujemy wybrać coś odpowiedniego.
— Pensjonat — powtórzyłem. — Nie wiem. Nie sądzę. Proszę zrozumieć, nie chcę poznawać ludzi, których poznawać nie chcę. To po pierwsze. Po drugie, kto mieszka w tych pensjonatach? Również turyści, tylko tacy, którym nie starczyło pieniędzy na osobną willę. Tak samo gorliwie odpoczywają. Urządzają pikniki, walki klanowe i wieczorki przy muzyce. Nocami grają na banjo. Łapią każdego, kogo zdołają dorwać, i zmuszają do udziału w konkursie na najdłuższy pocałunek. No i przede wszystkim — są przyjezdni. A mnie interesuje wasz kraj, Amadzie. Wasze miasto. Wasi mieszkańcy. Powiem panu, czego potrzebuję. Potrzebuję przytulnego domku z ogrodem. Niezbyt daleko od centrum. Niezbyt głośna rodzina, szacowna gospodyni. Mile widziana młoda córka. Rozumie pan?
Amad wziął puste szklanki, poszedł do baru i wrócił z pełnymi. Teraz w szklankach był bezbarwny płyn, a na talerzykach — mikroskopijne wielopiętrowe kanapki.
— Znam taki przytulny domek — oznajmił. — Wdowa ma czterdzieści pięć lat, córka dwadzieścia, syn jedenaście. Wypijemy i pojedziemy. Myślę, że tam się panu spodoba. Opłata zwyczajowa, chociaż oczywiście drożej niż w pensjonacie. Na długo pan przyjechał?
— Na miesiąc.
— Mój Boże! Tylko miesiąc?
— Nie wiem, jak się wszystko ułoży. Możliwe, że zostanę dłużej.
— Niech pan koniecznie zostanie — powiedział Amad. — Widzę, że nie do końca pan rozumie, dokąd przyjechał. Zwyczajnie nie wie pan, jak tu u nas wesoło. Nie trzeba o niczym myśleć.
Wypiliśmy i poszliśmy pod palącym słońcem do postoju samochodów. Amad szedł szybko, luźnym krokiem, nasuwając zielony daszek na oczy i niedbale wymachując walizką. Z pawilonu celników wysypała się kolejna porcja turystów.
— Chce pan, to powiem szczerze — odezwał się nagle Amad.
— Chcę. — Cóż mogłem odpowiedzieć? Czterdzieści lat żyję na tym świecie i ciągle nie nauczyłem się uprzejmego uniku przed tym nieprzyjemnym pytaniem.
— Nic pan tu nie napisze — oznajmił Amad. — Będzie panu trudno cokolwiek napisać.
— Napisanie czegokolwiek nigdy nie jest łatwe — zauważyłem. Dobrze, że nie jestem pisarzem.
— Chętnie wierzę. Ale u nas jest to po prostu niemożliwe. Przynajmniej dla przyjezdnego.
— Zaniepokoił mnie pan.
— Proszę się nie bać. Po prostu nie będzie miał pan ochoty pracować. Nie usiedzi pan przy maszynie. Będzie panu przykro siedzieć przy maszynie. Wie pan, co to takiego radość życia?
— Jak by to panu powiedzieć…
— Nic pan nie wie, Iwanie. Na razie nic pan o tym nie wie. Przejdzie pan przez dwanaście kręgów raju. To śmieszne, ale zazdroszczę panu…
Zatrzymaliśmy się przed długim kabrioletem. Amad rzucił na tylne siedzenie walizkę i otworzył przede mną drzwi.
— Proszę — powiedział.
— Pan, jak rozumiem, już przeszedł — zauważyłem, wsiadając.
Zajął miejsce za kierownicą i włączył silnik.
— Co takiego?
— Dwanaście kręgów raju.
— Ja, Iwanie, już dawno wybrałem sobie ulubiony krąg — odparł Amad. Samochód ruszył bezszelestnie. — Pozostałe od dawna dla mnie nie istnieją. Niestety. To jak starość. Ze wszystkimi jej przywilejami i wadami.
Samochód mknął przez park, jechał po zacienionej ulicy. Rozglądałem się z zainteresowaniem, ale niczego nie poznawałem. Byłem głupi, myśląc, że cokolwiek rozpoznam. Wysadzali nas nocą, lał deszcz, siedem tysięcy znękanych turystów stało na pirsach, patrząc na dopalający się liniowiec. Miasta nie widzieliśmy — była tylko czarna mokra pustka mrugająca czerwonymi światełkami. Wewnątrz pustki trzeszczało, huczało, zgrzytało. „Wytłuką nas w tej ciemności jak króliki” — powiedział Robert i ja pogoniłem go z powrotem na prom do wyładunku samochodu opancerzonego. Trap się złamał, samochód wpadł do wody. Peck wyciągnął Roberta, który — siny z zimna — podszedł do mnie i dzwoniąc zębami, powiedział: „Przecież panu mówiłem, że jest ciemno”.
Читать дальше