Wyszedł i szybko wrócił, z walizką w jednej ręce i opasłym tomikiem w drugiej. Wstałem.
— Sądząc po pańskiej minie — powiedział z uśmiechem — zastanawia się pan, czy wypada dać mi napiwek.
— Szczerze mówiąc, tak — przyznałem.
— No i jak? Chciałby pan to zrobić czy nie?
— Szczerze mówiąc, nie — powiedziałem.
— Ma pan zdrową, mocną naturę — zauważył z aprobatą Amad. — Niech pan nie daje. Nigdy nikomu nie daje napiwków. Można dostać w mordę, zwłaszcza od dziewcząt. Ale za to niech się pan nigdy nie targuje. Też można oberwać. Zresztą to bez znaczenia. Skąd mogę wiedzieć, może lubi pan dostawać po gębie, jak ten Jonatan Craise na przykład… Wszystkiego dobrego, Iwanie. Niech pan się bawi. I niech pan zajrzy do Łasucha. Każdego wieczoru po siódmej. A przede wszystkim niech pan o niczym nie myśli.
Pomachał mi ręką i wyszedł. Usiadłem, wziąłem spotniałą szklankę z koktajlem i otworzyłem przewodnik.
Przewodnik był wydrukowany na papierze kredowym ze złoconym brzegiem. Oprócz pięknych zdjęć zawierał również ciekawe informacje. W mieście mieszkało pięćdziesiąt tysięcy ludzi, półtora tysiąca kotów, dwadzieścia tysięcy gołębi i dwa tysiące psów (w tym siedemset medalistów). Było tu piętnaście tysięcy samochodów osobowych, pięćset helikopterów, tysiąc taksówek (z kierowcami i bez), dziewięćset automatycznych śmieciarzy, czterysta stałych barów i kawiarni, jedenaście restauracji, cztery hotele klasy międzynarodowej i kurort obsługujący co roku do stu tysięcy ludzi. Było tu też sześćdziesiąt tysięcy telewizorów, pięćdziesiąt kin, osiem parków, dwa salony dobrego nastroju, szesnaście salonów piękności, czterdzieści bibliotek i sto osiemdziesiąt automatów fryzjerskich. Osiemdziesiąt procent dorosłej ludności pracowało w sektorze usług, pozostali — w dwóch prywatnych cukierniczych syntez-kombinatach i jednej państwowej remontowni statków.
W mieście było sześć szkół i jeden uniwersytet, znajdujący się w starodawnym zamku rycerza krzyżowego Ulricha de Kazy. Funkcjonowało osiem towarzystw obywatelskich, w tym: Towarzystwo Gorliwych Degustatorów, Towarzystwo Znawców i Koneserów i towarzystwo „O Starą Dobrą Ojczyznę, przeciwko Szkodliwym Wpływom”. Półtora tysiąca ludzi należało do siedmiuset jeden kółek, gdzie śpiewali, odgrywali skecze, uczyli się meblowania domu, karmienia dzieci piersią i leczenia kotów. Pod względem spożycia napojów alkoholowych, naturalnego mięsa i tlenu na osobę miasto zajmowało w Europie odpowiednio szóste, dwunaste i trzynaste miejsce. W mieście było osiem męskich i pięć damskich klubów oraz kluby sportowe Byki i Nosorożce. Merem miasta został (z przewagą czterdziestu sześciu głosów) niejaki Flim Gao. Wśród członków rady miasta Pecka nie było…
Odłożyłem przewodnik, zdjąłem marynarkę i przystąpiłem do szczegółowych oględzin swoich włości. Pokój gościnny mi się podobał. Był w kolorze błękitnym, a ja lubię ten kolor. Bar okazał się wypełniony butelkami i jedzeniem, mógłbym nawet w tej chwili przyjąć tuzin wygłodzonych gości.
Wszedłem do gabinetu. Pod oknem stało duże biurko z wygodnym fotelem. Pod ścianami ciągnęły się półki szczelnie zastawione książkami. Czyste kolorowe grzbiety zostały ustawione z wielką znajomością rzeczy i tworzyły przyjemną gamę kolorystyczną. Górną półkę zajmowała pięćdziesięciotomowa encyklopedia UNESCO, a na dolnej pstrzyły się kryminały w błyszczących miękkich okładkach.
Na biurku przede wszystkim rzucił mi się w oczy telefon. Podniosłem słuchawkę i przysiadając na fotelu, wykręciłem numer Rimeiera. W słuchawce rozległ się sygnał. Czekałem, obracając w ręku zostawiony przez kogoś malutki dyktafon. Rimeier nie odpowiadał. Odłożyłem słuchawkę i obejrzałem dyktafon. Taśma była przewinięta do połowy, cofnąłem i włączyłem.
— Cześć, cześć i jeszcze raz cześć! — powiedział wesoły męski głos. — Ściskam dłoń lub całuję w policzek, w zależności od twojej płci i wieku. Mieszkałem tu dwa miesiące i zaświadczam, że było mi bardzo dobrze. Pozwolę sobie dać ci kilka rad. Najlepsza restauracja w mieście — Hoyty Toyty w Parku Marzeń. Najfajniejsza dziewczyna w mieście — Basia z Domu Modelek. Najfajniejszy chłopak — ja, ale już wyjechałem. W telewizji warto oglądać program dziewiąty, reszta to syf. Nie zadawaj się z intelami i trzymaj się jak najdalej od Nosorożców. Nie bierz nic na kredyt — będziesz miał furę kłopotów. Wdowa to dobra kobieta, ale lubi sobie pogadać i w ogóle… Wuzi nie zastałem, była u babci za granicą. Myślę, że jest milutka, wdowa miała w albumie zdjęcie, ale wziąłem je ze sobą. Jeszcze jedno. Przyjadę tutaj w przyszłym roku w marcu, więc bądź przyjacielem i jeśli zdecydujesz się wrócić, wybierz inny termin. No, życzę miłej zabawy…
Zabrzmiała muzyka. Posłuchałem trochę i wyłączyłem dyktafon. Żadnego tomu nie udało mi się wyciągnąć; albo były tak mocno wbite, albo sklejone. Prócz tego w gabinecie nic interesującego nie widziałem, więc poszedłem do sypialni.
W sypialni było szczególnie chłodno i przytulnie. Zawsze chciałem mieć taką właśnie sypialnię, ale nigdy nie starczyło mi czasu, żeby się tym zająć. Łóżko było duże i niskie. Na szafce nocnej stał bardzo elegancki fonor i mały pilot do telewizora. Ekran telewizora wisiał na wysokim oparciu w nogach łóżka. A nad wezgłowiem wdowa powiesiła obraz z naturalistycznymi świeżymi kwiatami polnymi w kryształowym wazonie. Obraz świecił się kolorami, krople rosy na płatkach połyskiwały w półmroku sypialni.
Położyłem się i włączyłem telewizor. Łóżko było miękkie i jednocześnie jakby sprężynujące. Telewizor wrzasnął. Z ekranu wyskoczył nietrzeźwy mężczyzna, złamał jakąś poręcz i spadł z dużej wysokości do dymiącego się naczynia. Usłyszałem głośny plusk, z fonora zapachniało. Mężczyzna skrył się w bulgoczącym płynie, a potem wynurzył się, trzymając w zębach coś przypominającego rozgotowany but. Niewidoczne audytorium zareagowało rżeniem… wyciemnienie. Cicha liryczna muzyka. Z zielonego lasu wyszedł na mnie biały koń zaprzężony do bryczki. W bryczce siedziała śliczna dziewczyna w kostiumie kąpielowym. Wyłączyłem telewizor, wstałem i zajrzałem do łazienki.
W łazience pachniało sosną i migotały bakteriobójcze lampy. Rozebrałem się, wrzuciłem bieliznę do utylizatora i wszedłem pod prysznic. Potem niespiesznie ubrałem się przed lustrem, uczesałem i zacząłem golić. Na półce stały rzędy flakoników, pudełka z higienicznymi przyssawkami i sterylizatorami, tubki z pastami i mazidłami. A na brzegu leżała górka płaskich pudełek z kolorową etykietką „Devon”. Wyłączyłem golarkę i wziąłem jedno opakowanie. W lustrze migotała bakteriobójcza rurka. Dokładnie tak samo migotała wtedy i ja dokładnie tak samo stałem przed lustrem i starannie oglądałem identyczne opakowanie, bo nie chciałem wychodzić do sypialni, gdzie Rafka Rejman głośno kłócił się o coś z lekarzem, a w wannie jeszcze kołysała się zielona oleista woda, nad nią unosiła się para i ryczało radio powieszone na porcelanowym haczyku na ręczniki, wyło, huczało i charczało, dopóki Rafka nie wyłączył go rozdrażniony… To było w Wiedniu i tam, tak samo jak tutaj, dziwne wrażenie sprawiał leżący w łazience devon, popularne panaceum odstraszające komary, moskity, meszki i innych krwiopijców, o których dawno temu zapomniano i w Wiedniu, i tutaj, w nadmorskim kurorcie… tylko w Wiedniu był jeszcze strach.
Pudełko, które trzymałem w ręku, było prawie puste, została tylko jedna tabletka. Pozostałe opakowania nie były otwarte. Skończyłem golenie i wróciłem do sypialni. Znowu poczułem pragnienie zadzwonienia do Rimeiera, ale wtedy dom ożył. Z lekkim świstem zwinęły się rolety, szyby okienne wśliznęły się w szczeliny i do sypialni wpadło ciepłe, przesycone zapachem jabłek powietrze. Ktoś gdzieś coś mówił, nad moją głową rozległy się lekkie kroki i surowy kobiecy głos powiedział: „Wuzi! Zjedz chociaż pierożka, słyszysz?…”. Szybko nadałem ubraniu pewną niedbałość (zgodnie z obecną modą), przygładziłem skronie i wyszedłem do holu, biorąc ze sobą wizytówkę Amada.
Читать дальше