Zauważyłem, że każdy kto na serio zajmuje się epoką Wielkiej Iluminacji skłonny jest przypuszczać, że wie świetnie, kto to taki Danił Łogowienko. Nic biedniejszego! Co wie o Newtonie człowiek, który przeczytał nawet najpełniejsze wydanie jego dzieł? Tak, Łogowienko odegrał ogromną role w „Wielkiej Iluminacji”. „Deklaracja Łogowienko”, „Impuls Łogowienko”, „T-program Łogowienko”, „Komitet Łogowienko”…
Ale czy wiecie, jakie były losy żony Łogowienko?
A w jaki sposób trafił na kurs wyższej i anomalnej etologii w Splicie?
A dlaczego w sześćdziesiątym szóstym z całej sfory kursantów szczególnie wyróżnił Maksyma Kammerera, energicznego i rokującego znaczne nadzieje funkcjonariusza KOMKONu?
A co myślał na temat Wielkiej Iluminacji Danił Łogowienko — nie prorokował, nie deklarował, nie wieszczył, tylko myślał i przeżywał w głębi swojej nieczłowieczej duszy?
Takich pytań jest wiele. Na niektóre, jak przypuszczam, mógłbym udzielić dokładnej odpowiedzi. Co do innych, potrafię, zaledwie budować hipotezy. Na pozostałe zaś odpowiedzi nie ma i nie będzie nigdy.
RAPORT-MELDUNEK
nr 020/99
KOMKON-2
Ural-Północ
Data: 13 maja 99
Autor: Tojwo Głumow, inspektor
Temat: 009 „Wizyta starszej pani”
Treść: porównanie listy osób z inwersją „syndromu pingwina” z listą „Temat”.
Zgodnie z otrzymanym poleceniem, opierając się na wszystkich dostępnych mi źródłach, sporządziłem spis przypadków inwersji „syndromu pingwina „. Udało mi się zgromadzić 12 przypadków, z czego zidentyfikowałem 10. Porównanie tych dziesięciu z listą „T” wykazało, że na obu listach figurują następujące osoby:
1. Kriwokłykow Iwan Georgiewicz, lat 65, psychiatra, baza „Lemboy”;
2. Pakkala Alf Christian, lat 31, budowniczy-operator, Alaska Anchorage
3. Io Nika, lat 48, prządka-dekoratorka, kombinat „Irawadi”, Phepoun;
4. Tuul Albert, lat 59, gastronomik, miejsce pobytu nieznane (patrz nr 047/99 Sandro Mtbewari).
Procent ludzi wspólnych dla obu list wydaje mi się zaskakująco wysoki. Fakt, że Albert Tuul znajduje się faktycznie na trzech listach wydaje mi się jeszcze bardziej zdumiewający.
Uważam za konieczne zwrócić uwagę pana na pełną listę osób z inwersją „syndromu pingwina”. Listę załączam.
Tojwo Głumow
(koniec Dokumentu 18)
„DOM LEONIDA” (KRASŁAWA, ŁOTWA). 14 MAJA 99 ROKU. 15.00.
Daugawa pod Krasławą była niezbyt szeroka, czysta, o bystrym nurcie. Żółciło się suchym piaskiem pasmo plaży, a nad plażą biegła ku sosnom stroma, piaszczysta skarpa. Na wzniesionym nad wodą szarym w białą kostkę owalu lądowiska piekły się w słońcu ustawione byle jak różnokolorowe flajery. Było ich trzy — staromodne, ciężkie aparaty, jakich używają dzisiaj najwyżej starcy, urodzeni w minionym wieku.
Tojwo wyciągnął rękę, żeby otworzyć drzwi glidera, ale powiedziałem:
— Nie trzeba. Poczekaj.
Patrzyłem w górę, tam gdzie wśród sosen kremowo prześwitywały ściany domku, skąd zygzakiem po skarpie prowadziły w dół stare, poszarzałe od upływu lat drewniane schody. Po schodach powoli schodził ktoś biało ubrany, ociężały, prawie kwadratowy, najwidoczniej bardzo stary, prawą ręką trzymał się poręczy, pokonywał stopień za stopniem, za każdym razem przystawiając nogę, a słoneczna plama kołysała się na jego wielkiej, łysej czaszce. Poznałem go. To był August Johann Bader, Komandos i Zwiadowca. Ruina heroicznej epoki.
— Poczekajmy aż zejdzie — powiedziałem. — Nie chce się z nim spotkać.
Odwróciłem się i zacząłem patrzeć w przeciwną stronę, na drugi brzeg rzeki, Tojwo zaś taktownie również odwrócił głowę i tak siedzieliśmy aż nie usłyszeliśmy ciężkiego skrzypienia stopni i aż nie dobiegł do nas świszczący, ciężki oddech i jeszcze jakieś niestosowne dźwięki, przypominające przerywany szloch. Starzec przeszedł obok glidera, szurając podeszwami po plastyku, znalazł się w moim polu widzenia i mimo woli spojrzałem na jego twarz.
Z bliska ta twarz wydała mi się absolutnie nieznajoma. Była zniekształcona rozpaczą. Miękkie policzki trzęsły się i obwisły, usta bezwolnie otwarte, z zapuchniętych oczu płynęły łzy.
Bader podszedł zgarbiony do staroświeckiego żółto-zielonego flajera, najstarszego z trzech, z burtą ozdobioną jakimiś idiotycznymi szyszkami, ze szpetnymi szczelinami wizorów zabytkowego autopilota, z wgnieceniami na burcie, zmatowiałym niklem klamek — podszedł, otworzył drzwi i ni to postękując, ni to szlochając, wcisnął się do kabiny.
Przez dłuższy czas nic się nie działo. Flajer stał z otwartymi drzwiami, a starzec wewnątrz, czy to zbierał siły przed startem, czy to płakał z łysą głową opartą na odrapanym sterze. Potem wreszcie brązowa ręka wysunęła się z białego mankietu i zatrzasnęła drzwi. Staroświecka maszyna z nieoczekiwaną lekkością i absolutnie bezdźwięcznie uniosła się z lądowiska i poleciała nad rzekę, miedzy urwistymi brzegami.
— To Bader — powiedziałem. — Przyszedł się pożegnać…Chodźmy. Wyleźliśmy z glidera i zaczęliśmy wchodzić po schodach. Powiedziałem, nie odwracając się:
— Opanuj emocje. Idziesz złożyć sprawozdanie. Będzie bardzo ważna rozmowa. I konkretna. Weź się w garść.
— Konkretna rozmowa to coś wspaniałego — powiedział Tojwo do moich pleców. — Ale mam wrażenie, że nie czas teraz na rozmowy. Nawet konkretne.
— Mylisz się. Właśnie teraz jest czas. A jeśli chodzi o Badera… Nie myśl teraz o tym. Myśl o naszej sprawie.
— Dobrze — powiedział pokornie Tojwo.
Domek Gorbowskiego. „Dom Leonida” był absolutnie standardowy, w architektonicznym stylu początków wieku — ulubione mieszkanie astronautów, podwodników, transgeologów stęsknionych za sielanką, bez warsztatu, bez obory, bez kuchni… ale za to z przybudówką dla urządzeń dających energie dla obsługi prywatnej zero-linii, przysługującej Gorbowskiemu jako członkowi Rady Światowej. A dookoła były sosny, zarośla wrzosu, pachniało rozgrzane igliwie i sennie buczały pszczoły w nieruchomym powietrzu.
Wdrapaliśmy się na werandę i przez szeroko otwarte drzwi weszliśmy do domu. W living-roomie, w którym okna były starannie zasłonięte portierami, paliła się tylko lampa stojąca obok kanapy, z nogą na nodze siedział jakiś człowiek i oglądał pod światło ni to mapę, ni to mentogram. To był Komow.
— Dzień dobry — powiedziałem, a Tojwo ukłonił się w milczeniu.
— Dzień dobry, dzień dobry — powiedział Komow jakby trochę niecierpliwie. — Wchodźcie, siadajcie. On śpi. Zasnął. Ten przeklęty Bader kompletnie go uhajdakał… Pan — to Głumow?
— Tak — powiedział Tojwo.
Komow patrzył na niego uważnie i z ciekawością. Odkaszlnąłem i Komow natychmiast się opamiętał.
— Czy przypadkiem nie jest pan synem Mai Głumowej? — zapytał.
— Jestem — odpowiedział Tojwo.
— Miałem przyjemność z nią pracować — powiedział Komow.
— Tak? — powiedział Tojwo.
— Tak. Nie opowiadała panu? Operacja „Arka”…
— Tak, znam te historie — powiedział Tojwo.
— Co Maja teraz robi?
— Jest ksenotechnikiem.
— Gdzie? U kogo?
— Na Sorbonie. Zdaje się u Saliniego.
Komow pokiwał głową. Wciąż patrzył na Tojwo. Oczy mu błyszczały. Można przypuścić, że widok dorosłego syna Mai Głumowej obudził w nim jakieś żywe wspomnienia. Znowu odkaszlnąłem i Komow natychmiast odwrócił się do mnie.
Читать дальше