– Wymagasz ogromnej cierpliwości!
– Przynajmniej mogłaś zauważyć, że źle pojechałem! – powiedział w dialekcie.
– Nie mów do mnie po sycylijsku! Jesteś nieuczciwy, obiecałeś mi, że przed wyjazdem z Vigaty uwolnisz sobie głowę od spraw służbowych, tymczasem w dalszym ciągu błądzisz gdzieś myślami.
– Przepraszam, przepraszam.
Bardzo uważał przez pierwsze pół godziny, zanim zdradziecko powróciła myśl: pies pasuje, miska z pieniędzmi pasuje, stągiew nie. Dlaczego?
Nie zdążył wysunąć żadnej hipotezy, kiedy oślepiły go reflektory jakiejś ciężarówki. Zrozumiał, że za bardzo zjechał ze swojego pasa i że ewentualne zderzenie byłoby tragiczne w skutkach. Skręcił desperacko, zelektryzowany wrzaskiem Livii i wściekłym klaksonem ciężarówki. Zatańczyli na ziemi świeżo zaoranego pola, po czym samochód ugrzązł na dobre. Milczeli, nie mieli sobie nic do powiedzenia, Livia ciężko oddychała.
Montalbano wolał nie myśleć, co się stanie, kiedy tylko kobieta nieco ochłonie. Tchórzliwie uprzedził jej reakcję, prowokując współczucie.
– Wiesz, nie chciałem ci mówić, żeby cię nie przestraszyć, ale dziś po obiedzie źle się poczułem…
Reszta wydarzeń rozegrała się w poetyce między tragedią a filmem z Flipem i Flapem. Samochód nie ruszył z miejsca pomimo wielkich wysiłków Montalbana, który w końcu, obawiając się przegrzania silnika, zrezygnował z prób wyjechania z rowu i wyjął bagaże. Livia, wciąż zachowując pogardliwe milczenie, szła poboczem kilka kroków za nim, dopóki jakiś kierowca nie zlitował się nad dwojgiem włóczęgów i nie zabrał ich do Marsali. Montalbano zostawił Livię w hotelu, poszedł do komisariatu, powiedział, kim jest, i jeden z funkcjonariuszy obudził jakiegoś człowieka z pomocy drogowej. Po wszystkim, o czwartej nad ranem, położył się obok Livii pogrążonej w niespokojnym śnie.
Żeby zasłużyć na przebaczenie, Montalbano postanowił być czuły, cierpliwy, uśmiechnięty i posłuszny. Udało mu się do tego stopnia, że Livia odzyskała dobry nastrój. Mozia wydała jej się olśniewająca. W zdumienie wprawiła ją droga, która łączyła wyspę z wybrzeżem, biegnąc nieco poniżej poziomu morza. Także mozaika na podłodze jednego z pałaców, ułożona z białych i czarnych kamieni rzecznych, wzbudziła zachwyt Livii.
– To jest tophet – powiedział przewodnik – święty obszar Fenicjan. Nie było budynków, rytuały odbywały się na zewnątrz.
– Ofiary składane bogom? – spytała Livia.
– Bogu – poprawił przewodnik. – Bogu Baalowi Hammonowi. Fenicjanie poświęcali mu pierworodnych synów, zabijali ich, spalali, prochy wkładali do wazy, którą wsadzali w ziemię, a obok kładli kamienną płytę. Znaleziono tu ponad siedemset takich płyt.
– Mój Boże! – wykrzyknęła Livia.
– Droga pani, w tym miejscu dzieciom nie działo się dobrze. Kiedy admirał Leptines, wysłany przez Dionizjusza z Syrakuz, podbił wyspę, Mocjanie, zanim się poddali, wymordowali swoje dzieci. Czy wojna, czy pokój, taki już był los dzieci na Mozii, że śmierć bez przerwy zaglądała im w oczy.
– Chodźmy stąd, i to natychmiast – powiedziała Lwia. – Nie chcę więcej słyszeć o tych ludziach.
Postanowili jechać na Pantellerię i pozostali na niej sześć dni, wreszcie bez sprzeczek i kłótni. Urzeczona nastrojem miejsca, którejś nocy Livia spytała:
– Dlaczego nie mielibyśmy się pobrać?
– No właśnie, dlaczego?
Roztropnie postanowili zastanowić się nad tym w spokoju. Wyższą cenę zapłaciłaby Livia, która musiałaby porzucić swój dom w Boccadasse i przywyknąć do nowego stylu życia.
Kiedy tylko samolot z Livią na pokładzie oderwał się od ziemi, Montalbano czym prędzej zadzwonił do Montelusy do swojego przyjaciela Zito, zapytał o kogoś i w odpowiedzi otrzymał numer telefonu w Palermo, który natychmiast wybrał.
– Profesor Riccardo Lovecchio?
– Tak, to ja.
– Pański telefon dał mi nasz wspólny przyjaciel, Nicoló Zito.
– Jak się czuje nasz rudzielec? Już dawno go nie widziałem.
Głos z megafonu, który zapraszał pasażerów do wyjścia, podsunął mu myśl, żeby poprosić o bezzwłoczne spotkanie.
– Nicoló ma się dobrze i pozdrawia pana. Panie profesorze, jestem na lotnisku Punta Raisi i mam do odlotu mniej więcej cztery godziny. Chciałbym z panem porozmawiać.
Głos z megafonu ponownie skierował zaproszenie do pasażerów lecących do Rzymu, jak gdyby był w zmowie z komisarzem, który potrzebował natychmiastowych odpowiedzi.
– Czy pan jest komisarzem Montalbano z Vigaty, tym, który znalazł dwoje zabitych w grocie? Tak? Co za zbieg okoliczności! Czy pan wie, że w najbliższym czasie sam bym do pana zadzwonił? Niech pan do mnie przyjedzie, czekam, oto mój adres…
– Ja na przykład spałem cztery dni i cztery noce ciurkiem, bez jedzenia i picia. Przyczyniło się do tego ze dwadzieścia skrętów, pięć stosunków i policyjna pała. Był rok sześćdziesiąty ósmy. Moja matka martwiła się, chciała wołać lekarza, myślała, że jestem w głębokiej komie.
Profesor Lovecchio przypominał urzędnika bankowego, nie wyglądał na swoje czterdzieści pięć lat, w oczach migotała mu iskierka szaleństwa. Pracował na czystej whisky od jedenastej rano.
– W moim śnie nie było niczego cudownego – kontynuował. – Żeby dostąpić cudu, trzeba spać co najmniej dwadzieścia lat. W samym Koranie, chyba w drugiej surze, jest napisane, że pewien człowiek, w którym komentatorzy dopatrują się Ezry, spał sto lat. Prorok Salih natomiast spał dwadzieścia lat, również w jaskini, która nie jest przecież wygodnym miejscem. Żydzi nie są gorsi; w Talmudzie chlubią się niejakim Hamaagelem, który spał siedem lat, również w grocie. A Grecy? Epimenides, znów w jaskini, obudził się po pięćdziesięciu latach. Krótko mówiąc, w tych czasach wystarczyła grota i śmiertelnie zmęczony człowiek, żeby spełnił się cud. A jak długo spali pańscy podopieczni?
– Od roku czterdziestego trzeciego do dziewięćdziesiątego czwartego, ponad pięćdziesiąt lat.
– Najwyższy czas na pobudkę. Czy bardzo zmąciłoby panu dedukcję, gdybym powiedział, że w języku arabskim, aby powiedzieć „spać” i „umierać”, używa się tego samego czasownika? I że tego samego wyrazu używa się na określenie przebudzenia i zmartwychwstania?
– Panie profesorze, mógłbym słuchać tak bez końca, ale muszę zdążyć na samolot, mam bardzo mało czasu. Dlaczego zamierzał pan się ze mną skontaktować?
– Chciałem panu powiedzieć, żeby nie dał się pan wyprowadzić w pole z powodu tego psa. Że pies pozornie przeczy stągwi i na odwrót. Czy to jasne?
– Ani trochę.
– Widzi pan, ta opowieść o śpiących ma korzenie nie wschodnie, lecz chrześcijańskie. W Europie upowszechnił ją Grzegorz z Tours. Pisał o siedmiu młodzieńcach z Efezu, którzy uciekając przed antychrześcijańskimi prześladowaniami Decjusza, ukryli się w grocie, gdzie Pan zesłał im sen. Grota w Efezie istnieje, może pan ją zobaczyć nawet w encyklopedii. Wzniesiono na niej sanktuarium, które potem zostało zburzone. Legenda chrześcijańska opowiada, że w grocie jest źródło. Kiedy więc młodzieńcy się obudzili, najpierw ugasili pragnienie, a potem wysłali jednego ze współtowarzyszy po żywność. Jednak w żadnym punkcie legendy chrześcijańskiej, w żadnym z jej niezliczonych wariantów europejskich, nie ma mowy o psie. Pies imieniem Kitmir jest po prostu czystym wymysłem poetyckim Mahometa, który kochał zwierzęta do tego stopnia, że aż kazał sobie obciąć rękaw, by nie budzić kota, który na nim spał.
Читать дальше