Andrea Camilleri
Zapach Nocy
Przełożył Krzysztof Żaboklicki
Tytuł oryginału L’odore della note
Okno było szeroko otwarte. Podmuch wiatru uderzył okiennicą o ścianę z taką siłą, że rozległ się huk niczym wystrzał z pistoletu. Montalbano, któremu właśnie się śniło, że wokół niego strzelają, obudził się nagle, zlany potem, a jednocześnie zmarznięty. Klnąc, podniósł się z łóżka i poszedł zamknąć okno. Wiał wiatr z północy, mroźny i tak gwałtowny, że zamiast zgodnie ze swoim obyczajem ożywiać barwy poranka, porywał je ze sobą i częściowo zacierał, pozostawiając jedynie czerwonawy pył lub raczej rozmazane smugi, przypominające namalowaną przez kiepskiego amatora akwarelę. Najwyraźniej konające już od kilku dni lato postanowiło w nocy nieodwołalnie zemrzeć i ustąpić miejsca kolejnej porze roku, którą powinna być jesień. Powinna – bo w rzeczywistości owa jesień wyglądała raczej na zimę, i to ostrą.
Kładąc się z powrotem, Montalbano pomyślał tęsknie o przejściowych porach roku. Co się z nimi stało? Pod wpływem coraz szybszego tempa, jakiego nabierała ludzka egzystencja, dostosowały się do czasów. Pojęły, że stanowią przerwę, i zniknęły, bo dzisiaj nie ma miejsca na przerwy w tym coraz bardziej obłędnym wyścigu karmionym bezokolicznikami rodzic się, jeść, uczyć się, spółkować, produkować, oglądać telewizję, kupować, sprzedawać, srać i umierać. Bezokolicznikami trwającymi ułamek sekundy, mgnienie oka. Czy nie istniały kiedyś inne czasowniki? Myśleć, zastanawiać się, słuchać, a także – dlaczego by nie? – spacerować bez celu, drzemać, dywagować? Montalbano prawie ze łzami w oczach wspomniał noszone w przejściowych porach roku ubrania, prochowiec swojego ojca. Uświadomiło mu to, że teraz, przed pójściem do biura, powinien włożyć zimowy garnitur.
Zmusił się do wstania i otworzył szafę, w której trzymał ciepłe rzeczy. Smród tony naftaliny ogarnął go bez ostrzeżenia. Najpierw zabrakło mu powietrza, potem oczy zaszły łzami, wreszcie zaczął kichać. Kichnął jakiś tuzin razy z rzędu, śluz ciekł mu z nosa, w głowie szumiało, czuł ból w klatce piersiowej. Zapomniał, że jego gospodyni Adelina od zawsze prowadziła osobistą, nieubłaganą wojnę z molami, regularnie ponosząc w niej klęskę. Zrezygnowany zamknął szafę i poszedł wyciągnąć ciepły sweter z komody. Tu także Adelina użyła trującego gazu, ale Montalbano był już na to przygotowany i obronił się wstrzymaniem oddechu. Wyszedł na werandę i rozpostarł sweter na stoliku, żeby po przewietrzeniu trochę mniej śmierdział. Kiedy już umył się, ogolił i ubrał, wrócił na werandę, aby go włożyć. Swetra nie było. Właśnie tego nowiutkiego swetra, który Livia przywiozła mu z Londynu! No i jak on teraz jej wytłumaczy, że jakiś przechodzący tędy sukinsyn nie mógł oprzeć się pokusie, sięgnął ręką i tyleś go widział? Wyobraził sobie, jak zabrzmi rozmowa z ukochaną.
„No, oczywiście! Można to było przewidzieć!''
„Wybacz – dlaczego?"
„Bo to ja ci go podarowałam!"
„A co to ma do rzeczy?"
„Właśnie, że ma, i to jeszcze jak! Nie przywiązujesz nigdy wagi do moich prezentów! Na przykład koszula, którą ci przywiozłam z…"
„Jeszcze ją mam".
„Pewno, że masz, skoro ani razu jej nie włożyłeś! A teraz proszę: sławny komisarz Montalbano daje się okraść jakiemuś złodziejaszkowi! Tylko pod ziemię się zapaść!"
W tej chwili dojrzał sweter. Porwany przez wiatr, sunął po plaży, a każdy podmuch przybliżał go do mokrego, zalewanego przez fale piasku.
Montalbano przeskoczył balustradę i rzucił się biegiem, nabierając piasku do butów i skarpetek. Schwycił sweter w ostatniej chwili, zanim zdążyła go połknąć gwałtowna fala, której musiał zdecydowanie przypaść do gustu.
Kiedy wracał na wpół oślepiony niesionym przez wiatr piaskiem, z przykrością stwierdził, że sweter zamienił się w bezkształtny, wilgotny kłąb wełny.
Zaledwie wszedł do domu, zadzwonił telefon.
– Witaj, kochany. Co u ciebie? Chciałam ci powiedzieć, że dziś nie będzie mnie w domu. Idę na plażę z przyjaciółką.
– Nie pójdziesz do biura?
– U nas dzisiaj święto – dzień patrona miasta.
– Pogoda ładna?
– Cudowna.
– No to dobrej zabawy, i do wieczora.
Tego tylko mu brakowało w tym przepięknym dniu! Trzęsie się tu z zimna, a tam Livia rozkoszuje się słońcem! Jeszcze jeden dowód, że na świecie nie jest już tak jak dawniej. Teraz na Północy umiera się z gorąca, a na Południu – mróz, niedźwiedzie, pingwiny.
Wstrzymywał właśnie oddech przed ponownym otwarciem szafy, kiedy telefon zadzwonił powtórnie. Montalbano zawahał się chwilę, ale pomyślawszy o skurczu żołądka, o który przyprawi go smród naftaliny, jednak podniósł słuchawkę.
– Halo?
– Ach, panie komisarzu, panie komisarzu! – odezwał się zbolałym, zadyszanym głosem Catarella. – Czy to pan osobiście we własnej osobie?
– Nie.
– Więc kto to taki, z kim teraz mówię?
– Jestem Arturo, bliźniak komisarza.
Dlaczego zaczął stroić sobie żarty z tego biedaczyny? Może po to, żeby wyzbyć się trochę złego humoru?
– Naprawdę? – zdziwił się Catarella. – Bardzo przepraszam, panie bliźniaku Arturo, ale jeśli komisarz przebywa w domu, zawiadomi go pan, że potrzebuję z nim rozmawiać?
Montalbano odczekał kilkanaście sekund. Wybieg, który właśnie wymyślił, mógłby mu się przydać w jakiejś innej sytuacji. Zapisał sobie na kartce papieru: „Mój brat bliźniak nazywa się Arturo", po czym odpowiedział Catarelli:
– To ja, o co chodzi?
– Ach, panie komisarzu, panie komisarzu! Koniec świata! Zna pan miejsce, gdzie miał swoje biuro księgowy Gragnano?
– Chcesz powiedzieć – Gargano?
– Tak. Bo jak ja powiedziałem? Powiedziałem Gragnano.
– Dajmy spokój. Tak, wiem, gdzie to jest. No więc?
– No więc wszedł tam taki jeden z lewolwerem. Zauważył go Fazio, bo przypadkowo przechodził tamtędy przez przypadek. Zdaje się, że ten gość chce strzelać jak wariat. Mówi tak: niech Gragnano odda pieniądze, co mu ukradł, bo jak nie, to zabije babę.
Montalbano rzucił sweter na podłogę, kopnął go pod siół, otworzył drzwi wejściowe. Zanim dobiegł do samochodu, lodowaty wiatr zdążył go zmrozić.
Księgowy Emanuele Gargano, wysoki, elegancki, zawsze doskonale opalony czterdziestolatek, był tak przystojny, że wydawał się bohaterem z amerykańskich filmów. Należał do tej kategorii krótko żyjących ludzi interesu, którą określa się mianem „wschodzący menedżerowie"; krótko żyjących, bo mając około pięćdziesiątki, są już tak zużyci, że trzeba ich złomować – aby posłużyć się ulubionym w tej sferze czasownikiem. Księgowy Gargano urodził się – jak powiadał – na Sycylii, ale pracował długo w Mediolanie, gdzie bardzo szybko – jak mówił – dał się poznać jako czarodziej w dziedzinie finansów. Kiedy zdobył już dostateczną sławę, postanowił przenieść się do Bolonii, tam zaś – jak powiadał znowu – wzbogacił i uszczęśliwił wiele dziesiątków ciułaczy. Przybył do Vigaty nieco ponad dwa lata temu, aby zadbać – jak mówił – o „gospodarcze przebudzenie naszej ukochanej i nieszczęśliwej krainy". W przeciągu kilku dni otworzył agencje w czterech dużych miejscowościach prowincji Montelusa.
Читать дальше