Pięćdziesięcioletni mężczyzna w nieziemsko wysmarowanym kombinezonie, gruby i zrzędliwy, nie przywitał się nawet z komisarzem, tylko natychmiast napadł na dyrektora.
– I po co pan traci czas? Jeszcze nie jest gotowy, mówiłem panu, że to długa robota.
– Nie przyszedłem z powodu samochodu. Czy jest pański ojciec?
– Pewnie, że jest! A gdzie miałby być? Siedzi tu i zawraca tyłek, ględzi, że nie umiem pracować, że mechaniczny geniusz naszej rodziny wcielił się w niego i we wnuka.
Dwudziestolatek w roboczym ubraniu, który zaglądał pod maskę, wyprostował się i uśmiechnął do przybyszów. Montalbano i dyrektor przeszli przez warsztat, który kiedyś był chyba magazynem, i dotarli do przepierzenia z desek.
We wnętrzu, za biurkiem, siedział Antonio Marin.
– Wszystko słyszałem i gdyby nie te pieprzone stawy, już ja bym nauczył tego próżniaka!
– Przyszliśmy prosić o informację.
– Słucham, komisarzu.
– Lepiej, żeby mówił dyrektor Burgio.
– Czy pamięta pan, ilu członków załogi „Pacinottiego” zostało zabitych lub rannych, albo uznanych za zaginionych na wojnie?
– Mieliśmy szczęście – powiedział starzec, ożywiając się. W widoczny sposób rozmowa o tych heroicznych czasach sprawiała mu przyjemność, a w domu zapewne uciszano go, kiedy tylko poruszał ten wątek. – Jeden zginął od odłamka bomby, nazywał się Arturo Rebellato, jeden został ranny, też od odłamka, Silvio Destefano, a jeden zaginął, Mario Cunich. Wie pan, byliśmy bardzo ze sobą zżyci, w większości pochodziliśmy z Wenecji, z Triestu…
– Zaginął na morzu? – spytał komisarz.
– Na morzu? Na jakim morzu?! Przez cały czas staliśmy w porcie. Praktycznie byliśmy przedłużeniem trapu.
– A więc dlaczego został uznany za zaginionego?
– Ponieważ wieczorem siódmego lipca czterdziestego trzeciego roku nie wrócił na pokład. Po południu zaczęło się potężne bombardowanie, a on był na przepustce. Cunich pochodził z Monfalcone i miał przyjaciela z tego samego miasta, który nazywał się Stefano Premuda i z którym ja też się przyjaźniłem. Tak więc nazajutrz rano Premuda zmusił naszą załogę do poszukiwań. Przez cały dzień pytaliśmy o Cunicha, chodziliśmy od domu do domu, i nic. Poszliśmy do szpitala wojskowego, do cywilnego, poszliśmy tam, gdzie gromadzono zwłoki znalezione w zgliszczach… Nic. Nawet oficerowie się do nas przyłączyli, ponieważ nieco wcześniej otrzymali wiadomość, rozkaz o gotowości, mówili nam, że w najbliższych dniach wypływamy… Nie wypłynęliśmy, bo wcześniej przybyli Amerykanie.
– A nie mógł zwyczajnie zdezerterować?
– Cunich? A skąd! On wierzył w wojnę. Był faszystą. Dobry chłopak, ale faszysta. A potem wpadł jak śliwka w kompot.
– Czyli?
– Czyli że wpadł, zakochał się. W miejscowej dziewczynie. Ja zresztą też. Mówił, że zaraz po wojnie się z nią ożeni.
– I nie mieliście już żadnych wiadomości?
– Wie pan, kiedy wylądowali Amerykanie, pomyśleli, że taki okręt ratunkowy jak nasz, który był niczym klejnocik, będzie dla nich wygodny. Zatrzymali nas na służbie, w mundurach włoskich, i dali nam opaski, które nosiliśmy na ramieniu, żeby uniknąć nieporozumień. Cunich miał mnóstwo czasu, żeby wrócić z przepustki, a jednak nie wrócił. Ulotnił się. Korespondowałem później z Premudą, nieraz go pytałem, czy Cunich dał jakiś znak życia, czy były od niego jakieś wiadomości… Jak kamień w wodę.
– Mówi pan, że Cunich miał tu dziewczynę. Czy pan ją poznał?
– Nigdy.
Montalbano powinien spytać jeszcze o jedną rzecz, lecz powstrzymał się i skinieniem głowy dał dyrektorowi przywilej pierwszeństwa.
– Czy wymienił przynajmniej jej imię? – zapytał Burgio, przyjmując wielkoduszną propozycję Montalbana.
– Wie pan, Cunich był bardzo dyskretny. Tylko raz powiedział, że ma na imię Lisetta.
Co się stało? Czy sfrunął anioł i zatrzymał czas? Montalbano i Burgio znieruchomieli. Następnie komisarz złapał się za biodro, poczuł gwałtowne rwanie, dyrektor zaś położył dłoń na sercu i żeby nie upaść, oparł się o jeden z samochodów.
Marin się przestraszył.
– Co ja takiego powiedziałem? Mój Boże, co takiego powiedziałem?
Kiedy tylko wyszli z warsztatu, Burgio zaczął pokrzykiwać z radości.
– Zgadliśmy!
I puścił się w tan. Dwie osoby, które go znały i uważały za człowieka surowego i refleksyjnego, zatrzymały się osłupiałe. Po tym wybuchu dyrektor powrócił do dawnej powagi.
– Proszę pamiętać, że jesteśmy winni po pięćdziesiąt tysięcy świętemu Calogero. Niech pan nie zapomina.
– Nie zapomnę.
– Czy zna pan świętego Calogero?
– Odkąd mieszkam w Vigacie, co roku oglądam święto.
– To nie znaczy, że pan go zna. Święty Calogero… jak by to powiedzieć… jest kimś, kto nie odpuści. Mówię to w pańskim interesie.
– Żartuje pan?
– Ani trochę. To mściwy święty, łatwo go urazić. Nie daruje, jeśli ktoś nie dotrzyma słowa. Kiedy na przykład wyjdzie pan cało z jakiegoś wypadku samochodowego i obieca coś świętemu, a potem nie spełni obietnicy, dam sobie rękę uciąć, że będzie pan miał kolejny wypadek i co najmniej amputują panu nogi. Czy to jasne?
– Jeszcze jak!
– Wróćmy do nas do domu, to opowie pan o wszystkim mojej żonie.
– Ja?
– Tak, bo nie chcę jej dać satysfakcji, że miała rację.
– W skrócie – powiedział Montalbano – sprawy mogły potoczyć się właśnie tak.
Podobało mu się to dochodzenie w pantoflach, w niedzisiejszym domu, nad filiżanką kawy.
– Marynarz Mario Cunich, który w Vigacie zadomowił się na dobre, zakochał się z wzajemnością w Lisetcie Moscato. Jak się poznali i zaczęli rozmowę, wie tylko Bóg na niebie.
– Długo o tym myślałam – powiedziała kobieta. – Był taki okres, chyba pomiędzy końcem czterdziestego drugiego a marcem albo kwietniem czterdziestego trzeciego roku, kiedy Lisetta miała więcej swobody, ponieważ jej ojciec musiał wyjechać w sprawach służbowych, i to daleko od Vigaty. Do potajemnych spotkań doszło zapewne właśnie w tym czasie.
– Zakochali się w sobie, to fakt – podchwycił Montalbano. – Następnie powrót ojca uniemożliwił im spotkania. W dodatku ten wyjazd do Serradifalco… I wtedy nadeszła wiadomość, że okręt rychło odpływa… Lisetta ucieka, przyjeżdża tutaj, spotyka się, nie wiadomo gdzie, z Cunichem. Marynarz, żeby możliwie jak najdłużej być z Lisettą, nie wraca na pokład. W pewnej chwili, podczas snu, zostają zamordowani. I do tego miejsca wszystko toczy się jak należy.
– Jak to jak należy? – zdziwiła się gospodyni.
– Przepraszam, chciałem powiedzieć, że do tego miejsca w rekonstrukcji wydarzeń wszystko pasuje jak ulał. Morderstwa mógł dokonać ktoś, kto nieszczęśliwie zakochał się w dziewczynie, albo sam jej ojciec, który nakrył kochanków i poczuł się zhańbiony. Pewnie się nie dowiemy.
– Jak to się nie dowiemy? – spytała pani Burgio. – Nie ciekawi pana, kto zabił tych dwoje biedaków?
Nie miał odwagi powiedzieć, że tożsamością mordercy nie bardzo się interesował; intrygowało go przede wszystkim pytanie: dlaczego ktoś, być może sam morderca, zadał sobie tyle trudu, żeby umieścić zwłoki w grocie i urządzić przedstawienie z miską, ze stągwią i psem z terakoty?
Zanim wrócił do domu, wstąpił do sklepu spożywczego, kupił dwadzieścia deka sera z pieprzem i bochenek ciemnego chleba. Zrobił zapasy, ponieważ był pewny, że Livii nie zastanie w domu. Rzeczywiście, wszystko pozostało tam tak samo jak w chwili, gdy wychodził do Burgiów.
Читать дальше