– Nie obchodzi mnie to. Jak dawno temu wysłaliście pismo?
– Dziesięć lat temu.
– A więc dziesięć lat temu nie można było znaleźć Calogera Rizzitano?
– Potem również! Ponieważ z czterdziestu pięciu właścicieli czterdziestu czterech odwołało się od zaproponowanej przez nas sumy. I wszyscy wygrali.
– Ten czterdziesty piąty, który się nie odwołał, to Calogero Rizzitano?
– Oczywiście. Odłożyliśmy należne mu pieniądze. Ponieważ, ze wszystkimi konsekwencjami tego faktu, dla nas on wciąż żyje. Nikt nie okazał nam aktu zgonu. Kiedy się pojawi, dostanie swoje pieniądze.
„Kiedy się pojawi” – powiedział geometra, lecz wszystko wskazywało na to, że Lillo Rizzitano nie ma najmniejszej ochoty się pojawić. Lub – co bardziej prawdopodobne – nie jest już w stanie się pojawić. Dyrektor Burgio i sam komisarz uznawali za oczywiste, że Lillo, ranny i wywieziony wojskową ciężarówką nie wiadomo dokąd w nocy dziewiątego lipca, wyzionął już ducha. Przecież nie wiedzieli nawet, jak poważne odniósł rany! Mógł umrzeć podczas transportu albo w szpitalu, jeżeli w ogóle zawieźli go do szpitala. Po co się upierać i wywoływać ducha? Możliwe, że nieboszczycy z jaskini byli w lepszym stanie niż ten, w jakim od dawna znajdował się Lillo Rizzitano. Przez ponad pięćdziesiąt lat ani jednej wiadomości! Nic. Nawet kiedy rekwirowali mu wieś, burzyli pozostałości willi, wywozili rzeczy, które do niego należały. Błądząc po meandrach labiryntu, do którego postanowił wejść, stanął teraz przed wysoką ścianą. I być może było to dobrodziejstwo ze strony labiryntu, który zakazał mu iść dalej, powstrzymując go przed najbardziej logicznym, najbardziej oczywistym rozwiązaniem.
Kolacja była lekka, lecz przygotowana z tym darem, którego Pan Bóg udziela niezwykle rzadko, i to tylko wybrańcom. Montalbano nie podziękował żonie kwestora; zamiast tego spojrzał na nią oczami bezpańskiego psa, którego ktoś drapie za uchem. Następnie mężczyźni poszli porozmawiać do gabinetu. Zaproszenie kwestora wydało się komisarzowi kołem ratunkowym rzuconym komuś, kto tonie nie tyle we wzburzonym morzu, ile w płaskiej ciszy znużenia, nudy.
Najpierw rozmawiali o Katanii i zgodzili się, że zawiadomienie tamtejszej kwestury o dochodzeniu wobec Brancata przyniosło w efekcie śmierć samego podejrzanego.
– Jesteśmy jak durszlak – stwierdził gorzko kwestor. – Nie możemy zatrzymać żadnej informacji, by nie wyłapali jej nasi wrogowie. Brancato kazał zamordować Ingrassię, który za bardzo się szarpał, lecz kiedy ci, co pociągają za sznurki, dowiedzieli się, że mamy Brancata na muszce, wyeliminowali go i w ten sposób nitka, po której w pocie czoła zmierzaliśmy do kłębka, została skutecznie zerwana.
Był nerwowy, ten wszechobecny podsłuch ranił go, przepełniał goryczą bardziej niż zdrada kogoś z rodziny.
Następnie, po długiej przerwie, podczas której Montalbano nie odezwał się ani słowem, kwestor spytał:
– Jak idzie pańskie dochodzenie w sprawie nieboszczyków w grocie?
Z głosu przełożonego komisarz wywnioskował, że kwestor uważał całe to śledztwo za rozrywkę, kaprys, na który udzielał mu pozwolenia, dopóki nie wróci do pracy nad poważnymi sprawami.
– Udało mi się nawet dowiedzieć, jak on się nazywał – powiedział Montalbano, żeby odegrać się na rozmówcy, który drgnął, zdumiony i zaciekawiony.
– Jest pan niesamowity! Niech pan mówi!
Komisarz opowiedział wszystko, nie zataił nawet komedii, którą odegrał wobec De Dominicisa, a która rozbawiła kwestora. Zakończył czymś w rodzaju deklaracji bankruta: śledztwo nie ma już sensu – powiedział – również dlatego, że nie można nawet stwierdzić, czy Lillo Rizzitano wciąż żyje.
– A jednak – odezwał się kwestor po dłuższym namyśle – jeśli ktoś chce zniknąć, to może to zrobić skutecznie. Mało to osób pozornie rozpłynęło się w nicości, a potem, nagle, oto i oni! Nie chcę już powoływać się na Pirandella, ale weźmy na przykład Sciascię. Czy zna pan jego książeczkę o zniknięciu fizyka Majorany?
– Oczywiście.
– Jestem przekonany, zresztą podobnie jak w głębi duszy Sciascia, że Majorana chciał zniknąć i w pełni mu się to udało. To nie było samobójstwo, za bardzo wierzył w Boga.
– Zgadzam się.
– A poza tym przecież całkiem niedawno ten profesor uniwersytetu w Rzymie wyszedł rano z domu i już nie wrócił. Szukali wszyscy: policja, karabinierzy, nawet studenci, którzy bardzo go lubili. Zaplanował swoje zniknięcie i mu się powiodło.
– To prawda – przytaknął Montalbano.
Następnie zastanowił się nad treścią rozmowy i spojrzał na przełożonego.
– Mam wrażenie, że zachęca mnie pan, żebym w dalszym ciągu prowadził śledztwo, a przecież kiedyś zarzucił mi pan, że za bardzo zajmuję się tą sprawą.
– I co z tego? Teraz pan jest na zwolnieniu, a wtedy był pan na służbie. To chyba spora różnica – odparł kwestor.
Wrócił do domu, chodził z pokoju do pokoju. Po spotkaniu z geometrą niemal już postanowił machnąć na wszystko ręką, ponieważ nabrał przeświadczenia, że Rizzitano od dawna leży w grobie. Ale kwestor jak gdyby go wskrzesił. Czy pierwsi chrześcijanie nie używali słowa „zaśnięcie” na określenie śmierci? Było przecież bardzo prawdopodobne, że Rizzitano przeszedł w stan spoczynku w takim samym znaczeniu, w jakim w stan spoczynku przechodzą wojskowi. Lecz jeśli sprawy tak się miały, to trzeba znaleźć sposób, żeby go wydobyć z głębokiej studni, w której się pogrążył. Przydałoby się coś dużego, co wywołałoby wielki hałas, o czym mówiłyby wszystkie gazety, o czym bębniłaby telewizja w całych Włoszech. Musi uderzyć w stół. Ale jak? Machnąć ręką na logikę, wykazać trochę fantazji.
Była jedenasta, za wcześnie na sen. Położył się w ubraniu i zaczął czytać Punkt zwrotny.
Wczoraj o północy ostatecznie zaniechano poszukiwań dala Rogera Shumanna, pilota wyścigowego, który wpadł w jezioro w sobotę po południu. Poszukujący go dwupłatowiec o mocy około osiemdziesięciu koni mechanicznych zdołał wylecieć nad tę wodę i wrócić, nie rozpadając się, jak również upuścić wieniec z kwiatów mniej więcej o trzy czwarte mili od miejsca, gdzie przypuszczalnie znajduje się ciało Shumanna…* [William Faulkner, Punkt zwrotny ; przeł. Zofia Kierszys.]
Do zakończenia powieści brakowało kilku linijek, lecz komisarz usiadł na łóżku, z szeroko otwartymi oczami.
„To szaleństwo – pomyślał – ale popełnię je”.
– Czy zastałem panią Ingrid? Wiem, że jest późno, ale muszę z nią porozmawiać.
– Nie dom pani. Ty mówić, ja pisać.
Rodzina Cardamone miała prawdziwy dar do wyszukiwania sobie pomocy domowej w miejscach, gdzie nawet Tristan da Cunha bałby się postawić stopę.
– Manau tupapau – powiedział komisarz.
– Nic rozumieć.
Przytoczył tytuł jednego z obrazów Gauguina; było wykluczone, żeby pokojówka pochodziła z Polinezji albo okolic.
– Ty być gotowa pisać? Pani Ingrid telefonować pan Montalbano, kiedy ona wrócić do dom.
Kiedy Ingrid dotarła do Marinelli, minęła już druga. Była w stroju wieczorowym, z wycięciem po same pośladki. Bez zmrużenia oka przyjęła prośbę komisarza o natychmiastowe spotkanie.
– Przepraszam, ale nie miałam czasu się przebrać. Byłam na potwornie nudnym przyjęciu.
– Co ci jest? Coś mi się nie podobasz. Czy tylko dlatego, że nie bawiłaś się najlepiej?
– Nie tylko, masz rację. Mój teść znów się do mnie dobiera. Wczoraj rano wpadł do mojego pokoju, kiedy leżałam jeszcze w łóżku. Chciał mnie natychmiast. Przekonałam go, żeby wyszedł, grożąc, że zacznę wrzeszczeć.
Читать дальше