– Chodźcie! – zawołał Rafael, kiwając na nich gwałtownie obiema rękami. -Jeśli teraz tego nie zrobimy, Lęk będzie na nas polował do końca życia!
Nastała długa, przesycona niezdecydowaniem i pełna napięcia chwila. Uczniowie miotali się zdezorientowani we wszystkie strony, spoglądając to na Jima, to na Rafaela, to na krwawe szczątki Mike'a, spoczywające na ganku. Lek tymczasem kierował się teraz ku nim. Nie zdawali sobie sprawy z jego bliskości, a gdyby nawet tak było, nie czuliby cienia strachu. Lecz w takich chwilach liczy się także zaufanie i nadeszła pora, by uczniowie zdecydowali się, czy ufają Rafaelowi bardziej niż Jimowi.
– Musimy to zrobić teraz! – krzyczał Rafael. – Chodźcie tu, zanim będzie za późno. Złączcie ręce w kręgu! – Jego policzki pozbawione były barwy, oczy jeszcze bardziej martwe niż poprzednio. Jim dostrzegał w twarzy Rafaela cień Xipe Toteca, chudego, nie znającego spokoju posłańca z piekła.
Lęk zbliżał się do szeroko otwartych drzwi misji niczym nadciągające powoli tornado. Suche liście wirowały wokół niego, masywna gliniana urna wywróciła się i strzaskała na podłodze. Jim spojrzał Rodowi prosto w oczy i zapytał:
– Pamiętasz swoją pierwszą lekcję ze mną, Rod? Czytałeś dla mnie Prawdę Williama Cowpera, zgadza się? I co powiedział Cowper? I o czym wtedy rozmawialiśmy?
– Dalej! – ryknął Rafael. – Jest już prawie za późno. Rod odwzajemnił spojrzenie Jima i choć nie odezwał się,
Jim wiedział, że pamięta, co wtedy czytał. Tamten pierwszy dzień w drugiej klasie specjalnej był dla tego chłopca objawieniem. Nigdy przedtem nie pojmował angielskiego. Poezja była dla niego równie niezrozumiała jak teoria względności. Lecz gdy Jim wytłumaczył mu jej znaczenie i zasady, otworzył się dla niego całkiem nowy świat, który Rod od tamtej pory uwielbiał.
A tamtego dnia przeczytał: „Nie ma nadziei dla tego, kto nigdy nie znał strachu".
Lęk był już zaledwie parę stóp od drzwi. Wiatr wganiał liście i kurz do wnętrza kaplicy. Jim wyraźnie widział dziesiątki przerażających twarzy i koszmarną plątaninę macek i rąk.
– On już tu jest, Rod – powiedział. – Musisz to zrobić teraz.
Chłopak odwrócił się i zatrzasnął drzwi. Następnie podniósł ciężką dębową antabę i umieścił ją na miejscu. Lęk uderzył w drzwi z drugiej strony z siłą rozpędzonego samochodu. Rozległ się huk.
– Co, do cholery, zrobiłeś?! – krzyknął Rafael. – Jeśli nie otworzysz tych drzwi, nigdy się go nie pozbędziemy.
Odrzucił kadzielnicę i zszedł ze stopni ołtarza, kierując się ku nim. Był tak rozwścieczony, że ledwie przypominał dawnego Rafaela. Nawet jego włosy stały się gumiaste i szare niczym szczurze ogony.
– Otwórz te drzwi! Otwórz te drzwi! – wrzeszczał nieprzerwanie.
– Może jednak powinniśmy – powiedział Dean. – No, on wie, co robi, czyż nie?
W tym momencie znowu niesamowicie huknęło – Lęk po raz drugi wpadł na drzwi. Jim zrozumiał, że nadeszła pora, aby coś uczynić. Już raz pozwolił Rafaelowi podkopać swój autorytet przed klasą. Drugi raz nie mógł do tego dopuścić, skoro była to kwestia życia lub śmierci.
Podbiegł do Rafaela, chwycił go za koszulę i rzucił przez biodro na podłogę. Rafael był znacznie cięższy i silniejszy, niż przypuszczał, lecz dzięki temu jego upadek okazał się boleśniejszy. Podniósł się z podłogi wściekły i zadyszany.
– Chcesz się bić? Naprawdę chcesz się bić? – wysyczał.
– Zabiłeś już dwoje moich uczniów, skurwysynu! Nikomu więcej nie wyrządzisz krzywdy!
– Ha! – powiedział Rafael zwracając się do reszty klasy. – Ja zabiłem dwoje jego uczniów? A jak niby zdołałem to uczynić? Kiedy zginęła Fynie, mnie tam nie było. I widzieliście, że stałem przed ołtarzem parę minut temu, gdy zginął Mikę. Dotknąłem Mike'a? Podniosłem na niego choćby jeden palec?
Jego głos brzmiał teraz dziwnie sucho i ochryple. Zdawał się szczuplejszy i wyższy. Plątanina włosów na głowie nabrała jeszcze dzikszego wyglądu. Kiedy z rozpostartymi ramionami zbliżył się do Sandry i Maisie, obie cofnęły się odruchowo. Wyglądał na wściekłego. Był o krok od utraty ich dusz i demon w jego wnętrzu zaczynał się odzywać.
– Jeżeli zginiecie dziś wieczorem, będziecie mogli za to winić tylko jednego człowieka – oświadczył. Wyprostował rękę, wskazał palcem na Jima i ruszył ku niemu z twarzą ściągniętą gniewem. – Na każdym z waszych nagrobków umieszczone zostaną te słowa: „Zamordowany przez Jima Rooka. Przez jego próżność, przez jego drażliwość, bo nie obchodziło go, czy będę żył, czy umrę".
Jim walnął go w szczękę. Rafael odwzajemnił cios, uderzając go w usta i rozcinając wargę. Jim starał się robić uniki i kontratakować, lecz Rafael był znacznie szybszy. Dwukrotnie trafił Jima w żołądek, a potem uderzył go bykiem tak mocno, że przed oczyma stanęły mu szkarłatne gwiazdy, i poleciał do tyłu między ławki, boleśnie obijając sobie plecy.
Gdy klęczał na podłodze, ciężko dysząc, a krew i ślina ściekały mu po wargach, usłyszał Rafaela mówiącego:
– To już sobie wyjaśniliśmy. Oto jak wasz ukochany pan Rook was chroni. A teraz otwórzmy te drzwi, zanim będzie za późno.
– No, nie wiem, Rafael… – powiedział Rod. – Już nie jestem tego taki pewien.
Zawtórowało mu kolejne potężne uderzenie w drzwi i Rafael krzyknął:
– Musimy to zrobić! Nie jesteśmy w stanie wiecznie go Powstrzymywać. Będzie dobijał się do tych drzwi, dopóki ich nie wyważy, a co się wtedy z wami stanie?
– Kiedy tu wejdzie, także nas zabije.
– Nie, jeśli odprawimy egzorcyzmy. Nie, jeśli staniemy w kręgu i wypowiemy Słowa.
Rozległ się następny huk, potem jeszcze jeden. Jim usłyszał okropny trzask masywnej belki, rozszczepiającej się na całej swej długości. Chwycił za krawędź ławki i dźwignął się na nogi. Rafael dostrzegł go i skierował się ku niemu.
– Powiedz tym debilom, żeby otworzyli drzwi – wycharczał.
– Dlaczego sam ich nie otworzysz?
– Możesz mi wierzyć, zrobiłbym to, gdybym mógł. Lecz kiedy Hiszpanie podbili meksykańskich Indian, jezuici sprawili, że żaden duch Majów czy Azteków nie był w stanie dotknąć drzwi chrześcijańskiego kościoła. Ot, taki sobie rzymskokatolicki czar.
– Wygląda na to, że masz pecha – stwierdził Jim, ocierając krew z warg.
– Ależ nie, panie Rook. To raczej pan i pańscy uczniowie macie pecha. Rytuał, który zamierzałem odprawić, jest bezbolesny. Dusza zostaje porwana, zanim ciało zdąży odczuć ból. Lecz gdy Lęk wedrze się tutaj, zabierze was wszystkich w ten sam sposób, w jaki zabrał Fynie i Mike'a. Nie jest pan w stanie nawet wyobrazić sobie tego bólu.
Jim nie odpowiedział, nawet nie spojrzał na Rafaela; wbił wzrok w podłogę. Odetchnął głęboko trzy czy cztery razy, aby się przygotować, potem bez ostrzeżenia rzucił się na niego z największą szybkością, rycząc ile sił w płucach. Złapał Rafaela za koszulę i przepchnął go przez kaplicę pod ołtarz. Rafael potknął się na stopniach prowadzących do ołtarza i poleciał do tyłu, wymachując ramionami w bezskutecznej próbie uratowania się. I może by się mu udało, gdyby nie zahaczył stopą o kadzielnicę. Runął pomiędzy zapalone świece, wywracając dziesiątkami kandelabry z kutego żelaza.
Nagle znikąd wytrysnął długi jęzor pomarańczowego płomienia. Włosy Rafaela zajęły się ogniem, podobnie jak jego ubranie. Leżał na plecach, zbryzgany gorącym woskiem, usiłując wydostać się spomiędzy żelastwa. Zaczął krzyczeć i szarpać płonącą koszulę, lecz im bardziej się miotał, tym wścieklejsze stawały się płomienie. Jim ruszył ku niemu, by mu pomóc, lecz wówczas kot niegdyś noszący imię Tibbles zaatakował go. Wskoczył mu na ramię i sięgnął pazurami do twarzy. Jim w odwecie trzepnął go po bokach, lecz kot wbił głęboko pazury i zębami zaczął szarpać ucho swej ofiary. Jim złapał stworzenie za ogon i oderwał od siebie, rozrywając przy tym płaszcz. Zakręcił syczącym i prychającym zwierzęciem nad głową i cisnął wprost w płonące ramiona Rafaela. Kot zapiszczał, lecz nie mógł uciec. Pojedynczy smrodliwy jęzor płomienia opalił mu całe futro, zamieniając go w okopcony, czerwony szkielet rodem z koszmarnego snu.
Читать дальше