Graham Masterton
Kły i pazury
Rook II: Tooth And Claw
Przełożył Marcin Krygier
WEST GROVE COMMUNITY COLLEGE II KLASA SPECJALNA
Greg Lake Amanda Zaparelli Sue-Robin Caufield Seymour Williams
Sherma Feldstein pusta ławka Russell Gloach Sharon X
Beattie McCordic Ray Vito Cathenne Biaty Ptak John Ng
Mark Foley Muffy Brown Ricky Herman pusta ławka
David Littwin Rita Munoz Titus Greenspan III Jane Firman
Jim Rook
nauczyciel języka angielskiego i przedmiotów specjalnych
Po wyjściu z kuchni Jim ujrzał swego nieżyjącego dziadka siedzącego w zielonym fotelu po drugiej stronie pokoju. Dziadek był ubrany tak samo jak w dniu, w którym Jim widział go po raz ostatni: miał na sobie koszulę z podwiniętymi rękawami i spodnie z szelkami. Popołudniowe słońce błyszczało w szkłach jego okularów, a poplamione tytoniem wąsy przypominały ryżową szczotkę.
– Hej, Jim. Jak leci?
– To ty, dziadku? – zdziwił się Jim. W jednej dłoni trzymał puszkę schlitza, w drugiej kanapkę ze szwajcarskim serem. Jego żółtobrązowa kotka Tibbles plątała mu się między nogami.
– Coś nie tak, chłopcze? – zapytał dziadek i uśmiechnął się. – Wyglądasz, jakbyś zobaczył ducha.
Jim odstawił piwo i odłożył kanapkę, po czym podszedł do dziadka, ale nie dotykał go. Niewiele wiedział o wizytach z zaświatów, jednak zdawał sobie sprawę, że kontakt fizyczny wystarczyłby, by staruszek rozpłynął się w mgnieniu oka. Zjawy były tylko kombinacją gry świateł i wspomnień.
Blask słońca padał na twarz dziadka, rozjaśniając jego szarozielone oczy, oświetlając pomarszczoną szyję i krótkie siwe włosy, strzyżone zawsze tak samo przez fryzjera na Main Street w Henry Falls. Nawet ciemne znamię na górnej wardze było takie jak zawsze.
– Nie musisz się niczego obawiać, chłopcze. Zajrzałem jedynie z przyjacielską wizytą Pomyślałem, że moglibyśmy porozmawiać o dawnych czasach, a może trochę i o przyszłości.
Jim przycisnął dłoń do piersi. W ustach mu zaschło, serce biło jak oszalałe.
– Nigdy nie przypuszczałem, że jeszcze cię zobaczę – powiedział. – A już na pewno nie w moim mieszkaniu.
– Przecież posiadasz ten dar, Jim. Możesz zobaczyć każdego spośród żywych i umarłych Wiesz o tym.
– Ale potrzebuję trochę czasu, by się do tego przyzwyczaić – odparł Jim. – Hej, może piwko? – zaproponował.
Dziadek z żalem pokręcił głową.
– Moja wizyta u ciebie to wszystko, na co mogę sobie pozwolić – oświadczył. – A piwo… ha, ta przyjemność należy już do przeszłości.
Jim przysunął do jego fotela drugi, rozklekotany brązowy rupieć wypchany żółtą pianką, usiłującą wydostać się na wolność przez niezliczone przetarcia obicia.
– Powiedz mi, jak tam jest? – poprosił – Widujesz babcię? No wiesz, o co mi chodzi Czy to niebo, czy co innego?
– Nie wiem, czy można nazwać to niebem – uśmiechnął się dziadek. – Każdy dzień jest tam inny. Czasami po przebudzeniu się stwierdzasz, że masz dziewięć lat, jest lato i świeci słońce. Kiedy indziej budzisz się stary, chory, deszcz spływa po szybach, i aż chce ci się umrzeć drugi raz
– A babcia?
Staruszek potrząsnął głową.
– Nieczęsto się spotykamy. Widzisz, kiedy człowiek umiera, próbuje pozałatwiać nie dokończone sprawy i to, czego nie udało mu się osiągnąć.
– Przecież osiągnąłeś wszystko, co chciałeś – powiedział Jim. – I byłeś najwspanialszym dziadkiem na świecie.
– To tylko tak wyglądało, Jim. Gdy miałem dziewięć lat, nie udało mi się nawet zebrać wystarczająco wiele kuponów z pudełek Ralstona, by dostać firmowego kolta. Kiedy miałem dziewiętnaście lat, szkolna gwiazda futbolu odebrała mi dziewczynę, a gdy pracowałem dla General Electric, trzy razy pominięto mnie przy awansie.
– Próbujesz przedstawić siebie jako nieudacznika. Nigdy tak nie było. Zawsze uważałem cię za zwycięzcę.
– Naprawdę? – zapytał dziadek z niedowierzaniem, lecz widać było, że jest zadowolony.
– Oczywiście. I nadal tak uważam – odparł Jim. – Wiesz, to, że już nie żyjesz to żadna różnica.
– Taka, że nie mogę cię dotknąć, chłopcze, nie mogę cię przytulić. Ale jedno mogę: mogę udzielić ci ostrzeżenia.
– Ostrzeżenia?
– Właśnie Przynajmniej tyle martwi mogą zrobić dla żywych. Możemy zajrzeć za najbliższy narożnik, że się tak wyrażę, i zobaczyć, co się zbliża.
– Więc co się zbliża, dziadku?
Dziadek oblizał wargi i powiedział.
– Nadciąga ze wschodu. Jest mroczne, bardzo stare i takie jakieś „szczeciniaste”, jeżeli rozumiesz, co mam na myśli. Więcej w nim dzikiego zwierzęcia niż człowieka, ale jest sprytne jak człowiek i tak samo okrutne.
– Co to u licha jest?
– Nie widzę tego wyraźnie. Ale ostrzegam cię, chłopcze zbliża się szybko, a kiedy już przybędzie, niektórzy ludzie pożałują, że się w ogóle urodzili.
Nie powiedział nic więcej – nie chciał albo nie mógł Jim pytał: „co to?” i „skąd nadejdzie?” – ale dziadek tylko rozkładał ręce.
Rozmawiali jeszcze przez chwilę wspominając czasy, gdy pływali razem w gliniance nieopodal jego domu Rozmawiali o dziadkowej dumie i radości, purpurowo-śmietankowym pontiaku streamliner sedan, którego Jim polerował zawsze tak długo, dopóki nie zaczął wyglądać, jakby świeżo wyjechał z samochodowego salonu Potem zaczęli dyskutować o futbolu – ale Jim nagle spojrzał na zegarek i stwierdził.
– Mój Boże już jestem dwadzieścia minut do tyłu. Dzisiaj West Grove gra z Chabot, a właśnie jeden z moich uczniów wszedł do drużyny.
– Cóż, w takim razie zacznij się zbierać – odparł dziadek. Podniósł się i wyciągnął ręce, jakby chciał objąć Jima na pożegnanie. – Mam nadzieję, że twój chłopak dobrze się spisze.
– Zobaczymy się jeszcze? – zapytał Jim.
– Nie wiem. Po śmierci niektóre sprawy nie są już takie, jak za życia. Chyba są bardziej nieprzewidywalne. – Po chwili dodał: – Nie zapominaj o moim ostrzeżeniu, dobrze? Miej oczy otwarte i nadstawiaj ucha. Być może zdołasz to usłyszeć, zanim cokolwiek zobaczysz.
– Dzięki, dziadku – powiedział Jim, nawet nie próbując ukryć łez cisnących mu się do oczu.
Staruszek odwrócił się i znikł, jakby się rozpłynął w powietrzu. Jim stał bez ruchu, wpatrując się w miejsce, w którym jeszcze przed sekundą znajdował się jego dziadek, dopóki kotka Tibbles nie wskoczyła na oparcie drugiego fotela i nie zaczęła pocierać łbem o jego rękę.
– Pewnie chcesz jeść, ty nienasycona kupo futra – mruknął. – Zaraz ci dam, a potem muszę lecieć. Russell nigdy by mi nie wybaczył, gdybym opuścił jego pierwszy mecz.
Zatrzymał się przy szkolnym boisku z piekielnym zgrzytem opon, któremu towarzyszyły dwa wystrzały z gaźnika jego wysłużonego rebela SST. Był spóźniony ponad pół godziny, lecz ze zdumieniem stwierdził, że mecz z Chabot jeszcze się nie rozpoczął. Wysiadł z samochodu i przepchnął się przez tłum do Bena Thunkusa, trenera drużyny. Ben był niskim, krępym facetem o krótko ostrzyżonych jasnych włosach. Rozmawiał właśnie z kilkoma graczami, wśród których był tez Russell Gloach. Wszyscy chłopcy wyglądali na przygnębionych i oszołomionych, i wszyscy wciąż jeszcze mieli na sobie dżinsy i koszulki.
Читать дальше