– Ale ja się nie boję, proszę pana. To coś nie może nas skrzywdzić na poświęconej ziemi, a Rafael załatwi tę rzecz raz na zawsze.
– Hej, proszę pana – dodał Mikę – proszę się rozluźnić.
– Nie zamierzam się rozluźnić, ponieważ mi na was zależy… na was wszystkich… i nie chcę patrzeć, jak spotyka was to samo co Fynie.
Wiatr zaczął szarpać antabami; wysoko nad nimi, w dzwonnicy, odezwał się cicho i złowieszczo dzwon miotany wichurą.
– Wszystko będzie w porządku, proszę pana – powiedział Rod. – Wiem o tym. To, czego uczy nas pan w szkole, poezja i te sprawy, jest fajne. Pomógł mi pan bardziej, niż jestem w stanie wyrazić słowami. Ale Rafael to zupełnie inny bajer. To jak odkrycie małego dziecka w swej duszy, rozumie mnie pan? Jak ujrzenie swego prawdziwego ja. Wie pan, swej moralnej osobowości.
W tej chwili Jim o mały włos nie poddał się rozpaczy. Wysłuchiwanie Roda Wiszowaty'ego opowiadającego o „małym dziecku w swej duszy" i o „moralnej osobowości" było ponad jego siły. W opinii Jima o istocie człowieka stanowiły uczynki i słowa, nic więcej.
– Rod – stwierdził – dla bezpieczeństwa wszystkich osób w tym budynku chciałbym, żebyś wrócił na swoje miejsce, usiadł i zaczekał, dopóki to się nie skończy. I to natychmiast. Mike, ciebie to także dotyczy.
– Przepraszam, proszę pana. Nic z tego. Rafael każe otworzyć drzwi – to pewnie powinniśmy je otworzyć.
Jim odwrócił się do Rafaela. Wyraz jego twarzy powiedział mu wszystko, co chciał wiedzieć. Przeciąg pod drzwiami stał się jeszcze mocniejszy, płomienie setek świec w kaplicy zaczęły migotać, a w ich blasku oblicza wszystkich gipsowych świętych ulegały zmianom – stawały się sceptyczne, roześmiane, przebiegle uśmiechnięte. Jim podszedł do drzwi i podniósł z podłogi ciężką dębową belkę.
Rafael pstryknął palcami. Rod i Martin natychmiast dopadli Jima i odciągnęli go w tył. Bez brutalności – to nie było potrzebne. Rod miał sześć stóp trzy cale wzrostu i był niezwykle wysportowany.
Drzwi dygotały i trzęsły się, jak gdyby tłum ludzi napierał na nie od zewnątrz. Ławice kurzu przesypywały się pod nimi, każdemu krokowi Jima towarzyszyły szelesty i poskrzypywania. Spróbował wyrwać się z uchwytu Roda, lecz bez powodzenia. W całym swoim życiu nie czuł się równie słaby i bezwolny.
– Otwórz drzwi, Mike! – zawołał Rafael. – Otwórz drzwi, tak by Lęk mógł wejść do środka!
– Nie! – wrzasnął Jim. – To poświęcona ziemia, ale Lęk zamieszkuje na poświęconej ziemi! Nie wpuszczaj go!
– Kłamie pan! – krzyknął Rafael. – Wszyscy wiedzą, że pan kłamie! Pańscy uczniowie pragnęli czegoś więcej niż poezji, pragnęli rzeczywistości! Pragnęli prawdy!
Jim. szamoczący się w ramionach Roda. spojrzał Mikę'owi prosto w oczy.
Mike, przysięgam na Boga, jeżeli otworzysz te drzwi, będzie to ostatnia rzecz, jaką uczynisz. Mike chwycił za klamkę.
– Niech pan da spokój. Zawsze pan przesadzał, mam rację? Sam niech pan powie. Jak to pan zawsze mówił? Starajcie się, by wszystko było prawdziwsze niż naprawdę.
– Nie otwieraj, Mike!
A jednak Mike, wciąż roześmiany, otworzył drzwi.
Nikt inny w kaplicy tego nie widział, z wyjątkiem Jima. W chwili gdy Mike otworzył drzwi, do środka, niczym szara zawierucha, wdarł się zagięty szpon i oplótł Mike'a wokół pasa. Chłopak nie miał nawet czasu, by przestać się uśmiechać. Szpon wyciągnął go na dwór i cisnął na ganek. Jim usłyszał suchy trzask łamanego kręgosłupa, któremu zaraz zawtórowała seria ostrych chrupnięć towarzyszących łamaniu żeber.
– Co do jasnej… – zaczął zdumiony Rod, jako że widział jedynie, jak Mikę niespodzianie wyleciał za drzwi, najwyraźniej bez niczyjej pomocy.
Jim okręcił się i krzyknął mu prosto w twarz:
– Zamknij drzwi, idioto! Lęk go dopadł! Widzę go! Jest tutaj!
Zaskoczony Rod, nie bardzo rozumiejąc sens tych słów, puścił Jima. Ten dopadł drzwi i zaczął na nie napierać. Na ganku mroczne kłębowisko Lęku, o dziesiątkach wrogich twarzy i setkach szponów, pajęczych nóg i ludzkich ramion, kuliło się nad strzaskanym ciałem Mike'a z wyraźną uciechą.
– Nie! – krzyknął Jim.
Przynajmniej sześć spośród licznych twarzy Lęku zwróciło się w jego stronę, a pazury zadrżały niezdecydowanie.
– Mike! Wszystko w porządku? Co z tobą, chłopie? – zawołał Rod zza pleców Jima
Spróbował przepchnąć się obok, lecz Jim me przepuścił go.
– Czy kiedykolwiek mi zaufałeś? – zapytał. – Czy choć raz mi zaufałeś, a ja ciebie zawiodłem? Kiedykolwiek?
Nie, proszę pana. Nigdy pan mnie nie zawiódł. Nigdy. Więc zaufaj mi i tym razem. Nie powinieneś tam wychodzić.
– Ale Mike… chyba coś mu się stało.
– Rod, zaufaj mi! – nalegał Jim.
– Wszystko w porządku, Rod! – krzyknął od ołtarza Rafael. -Możesz tam wyjść, jeśli chcesz. Pan Rook pragnie jedynie odzyskać swój autorytet… prawda, panie Rook?
Mike nawet nie krzyczał. Był ciężko ranny; sądząc z nienaturalnie skręconej pozycji, w jakiej spoczywał na ganku misji, można by pomyśleć, że jest sparaliżowany. Lecz gdy Lęk pochylił się nad nim, stało się jasne, że chłopak wcale się nie boi. Oczywiście nie mógł go dostrzec, lecz musiał wyczuwać. Lęk rozwiewał mu włosy, jakby Mike znalazł się w sercu bezgłośnego huraganu.
– Mike! -zawołał Rod, raz jeszcze usiłując odepchnąć Jima na bok, lecz Jim złapał go za rękaw i syknął:
– Zaufaj mi, do cholery!
W tej samej chwili Lęk chwycił lewą nogę Mike'a i wykręcił ją – nie raz. nie dwa, lecz trzy razy. Jim usłyszał pękające mięśnie i ścięgna, dżinsy Mike'a nagle splamiła krew. Następnie Lęk urwał mu drugą nogę. Obie ułożył po bokach Mike'a, podczas gdy podrygujące kikuty ociekały krwią.
Potem ohydna plątanina ramion i pazurów złapała go za ramiona i wyrwała je ze stawów. Mikę zapewne już nie żył. Kiedy jednak Lęk ze zgrzytliwym chrupnięciem ukręcił mu głowę, Jim nie był w stanie dłużej na to patrzeć. Odwrócił się do Roda, który wpatrywał się w masakrowanego Mike'a.
Na jego twarzy malowało się przerażenie zmieszane ze zdumieniem.
– Co się z nim dzieje? On… on rozpada się na kawałki!
– Jest rozrywany na kawałki. Rod! Rozrywany na kawałki przez istotę, którą stworzył Rafael. To Lęk! Nie możesz go zobaczyć, lecz przysięgam, ze tam jest i pragnie zabić was wszystkich.
Rod nie był w stanie oderwać wzroku od Mike'a, wciąż przełykał ślinę, wydawało się, że zaraz zwymiotuje.
– On nie żyje – powiedział. – Nie mogę w to uwierzyć, proszę pana. Rozerwało go na kawałki i teraz nie żyje.
W tym momencie do drzwi podeszli Virgil i Charles, a za nimi Beverly, Maisie i Jane. Spojrzeli z niedowierzaniem na ciało Mike'a – byli wstrząśnięci, lecz nie wiedzieli, co począć, bo nie czuli strachu.
– Nie rozumiem, co się dzieje – stwierdziła Beverly, a łzy napłynęły jej do oczu.
– Mikę nie żyje – odparł Jim. – Musimy stąd szybko uciekać, zanim to samo spotka resztę z was.
– Wracajcie tutaj wszyscy! – zawołał Rafael. – Pora na egzorcyzm!
– Ale popatrz na to, chłopie – sprzeciwił się Charles. – Mikę nie żyje, chłopie. Strzępy z niego zostały.
– Owszem… z ciebie zostanie to samo, jeżeli się nie pośpieszycie.
Lęk uniósł swe mgliste, nieregularne ciało znad zwłok Mike'a, krew ściekała z jego szczęk i pazurów – choć dla wszystkich oprócz Jima wyglądało to tak, jakby krew pojawiała się w powietrzu.
Читать дальше